Iron Maiden - "The Number of the Beast" (1982)
„Obserwowałem ich, byli dobrzy, naprawdę, cholernie dobrzy. Pamiętam, pomyślałem sobie wtedy: kurwa, chcę śpiewać dla tego zespołu! Chciałbym do nich należeć. A raczej – że będę do nich należeć. Wiem, że będę. Nie próbowałem nawet znaleźć drogi dojścia do nich, po prostu czułem, że to nieuniknione. Myślałem sobie czego mógłbym z nimi dokonać, ponieważ zawsze byłem wiernym fanem Purpli, a Maideni jawili mi się jako drugie Deep Purple – nie tacy sami w sensie muzycznym, ale wywoływali podobny dreszcz emocji. Pomyślałem, że to właśnie z nimi powinienem grać, nie z Samsonem. Pomyślałem po prostu: to naprawdę ja. Nie Samson”. - Bruce Dickinson
W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku zespół Iron Maiden, który należał do nurtu Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, miał na swoim koncie dwa albumy studyjne, na których w roli wokalisty wystąpił punkowiec, Paul Di’Anno. W tamtym czasie grupa zdobyła sporą popularność (w 1981 r. wyjechali w swoją pierwszą światową trasę koncertową), ale dopiero zastąpienie Paula heavymetalowym wokalistą, jakim był właśnie Bruce Dickinson, sprawiło, że zespół stał się prawdziwą megagwiazdą swojego nurtu. Stało się dokładnie tak, jak przewidział Bruce – zespół podziękował dotychczasowemu wokaliście za współpracę (powodem były problemy Paula z uzależnieniem od narkotyków i alkoholu, co negatywnie wpływało na pracę w zespole), a na jego miejsce wybrał charyzmatycznego, dysponującego potężnym, o niesłychanie szerokiej skali głosem (typ głosu: tenor) - wokalistę Samsona. Przydomek „Syrena Alarmowa”, jaki zyskał Bruce, nie był więc bezpodstawny. Paul – co nie jest niczym zaskakującym – miał za złe kolegom wykluczenie go z dalszej współpracy, co przywodzi mi na myśl identyczną sytuację, jaka zaistniała na początku lat 80. w zespole Metallica – Dave Mustaine, przyszły założyciel Megadeth, również został usunięty z zespołu, który w przyszłości miał stać się międzynarodową gwiazdą metalu. Powód? Taki sam, jak w przypadku Paula – nadużywanie narkotyków i alkoholu. Jedyną różnicą jest fakt, że po latach, gdy emocje zdołały opaść, Paul miał przyznać, że dobrze się stało – stwierdził, że z nim Iron Maiden nie zaszłoby tak daleko, jak z Brucem, którego skala głosu jest wręcz imponująca.
Debiut Bruce’a w roli wokalisty Iron Maiden odbył się 26 października 1981 r. we włoskiej Bolonii (końcówka pierwszej światowej trasy Killer World Tour; w tamtym czasie w Stanach Ironi grali jako support niezwykle popularnego Judas Priest), z kolei na przełomie 1981 i 1982 r. Brytyjczycy rozpoczęli przygotowania nad swoim trzecim albumem, ale jednocześnie pierwszym z nowym wokalistą. A skoro już mowa o tym, że „The Number of the Beast” – bo taki tytuł otrzymało trzecie dzieło Brytyjczyków – był pierwszym albumem, na którym wystąpił Bruce, należy dodać, że równocześnie ostatnim, na którym mamy możliwość usłyszenia perkusisty, Clive’a Burra.
Martin Birtch, producent albumu, docenił możliwości wokalne nowego nabytku zespołu:
„Po prostu nie sądziłem, że Paul Di’Anno [były wokalista] będzie w stanie poradzić sobie z głównym wokalem w niektórych dość skomplikowanych kierunkach, które Steve [Harris, założyciel i basista zespołu] chciał zbadać… Kiedy dołączył Bruce, możliwości nowego albumu znacznie się otworzyły”.
Album ukazał się na rynku 22 marca 1982 r. i pierwotnie zawierał osiem utworów. Natomiast mój egzemplarz pochodzi z 1998 r., do którego – prócz dodatków multimedialnych – dodano również utwór „Total Eclipse”. Co ciekawe, pojawienie się tego utworu na reedycji spowodowało swego rodzaju naprawienie błędnej decyzji z 1982 r. Tuż przed premierą „Number…” zespół musiał dokonać ważnego wyboru: jaki utwór powinien pojawić się na albumie? „Gangland” czy wspomniany „Total Eclipse”? Niestety, za mało miejsca na płycie, a za dużo skomponowanych utworów… Ostatecznie na płytę wybrano utwór „Gangland”, a co za tym idzie – „Total Eclipse” pojawił się na stronie B singla „Run to the Hills”, czego z kolei – tuż po fakcie – zespół żałował.
Jak wspomina Steve Harris, basista zespołu:
„Po prostu wybraliśmy zły utwór na stronę B. Myślę, że gdyby na albumie zamiast „Gangland” znalazło się „Total Eclipse”, byłoby o wiele lepiej.”
Jak wspomniałam powyżej, błąd został naprawiony w 1998 r., bo to właśnie wtedy ukazała się reedycja albumu.
Album promowały dwa single, pierwszym z nich był wspomniany już „Run to the Hills”, który ukazał się na małej płycie 8 lutego 1982 r. , i okazał się być strzałem w dziesiątkę! Singiel błyskawicznie zdobył uznanie na listach przebojów. Teledysk przedstawiał zespół w trasie, ale nie tylko. W tym krótkim obrazie możemy dostrzec również fragmenty filmów Bustera Keatona. Oryginalna okładka singla przedstawia Eddiego, maskotkę zespołu, który walczy z szatanem o wpływy, władzę w piekle. Jest to nie tylko jeden z najważniejszych utworów tego zespołu, ale jeden z najważniejszych utworów heavymetalowych na świecie.
Warto przytoczyć chociażby fakt, że opiniotwórczy miesięcznik „Rolling Stone” umieścił „Run to the Hills” na dziesiątym miejscu najlepszych utworów heavymetalowych. Dziesiątym na… sto.
Nie sposób dziwić się tym wszystkim rankingom i notowaniom. To utwór – legenda. A jakby tego było mało, jeszcze większe wrażenie sprawia, gdy jest odgrywany na koncertach. Miałam okazję uczestniczyć w koncercie Iron Maiden w 2014 r. Z tej okazji po raz pierwszy wybrałam się do Poznania (Ironi dzielili scenę ze Slayerem, innym gigantem metalu, którego uwielbiam, ale i zespołem Ghost, który zupełnie do mnie nie przemówił. Ale to mało istotne! Te dwa legendarne metalowe zespoły mogłam zobaczyć na jednej scenie, występowali jeden po drugim, i tylko to miało dla mnie znaczenie! <3). Gdy tylko usłyszałam pierwsze sekundy utworu, tę perkusję, rytm wybijany przez Nicko McBraina, na moje ciało wstąpiła tzw. gęsia skórka, wzdłuż kręgosłupa przeszedł dreszcz, a mój mózg był w stanie istnej euforii! :O To najlepszy dowód na to, że ten utwór jest magiczny! <3 Zresztą nie byłam w tym odosobniona – wszyscy fani Ironów dosłownie oszaleli ze szczęścia. ;)
Utwór sam w sobie robi wrażenie i wprowadza słuchacza w stan euforii, jednak już sam przekaz bijący z tekstu nie napawa radością: traktuje on o rzezi, jaką zgotował biały człowiek rdzennym mieszkańcom Stanów Zjednoczonych.
Singlem numer dwa został, dziś już śmiało można stwierdzić, jeden ze sztandarowych, ikonicznych utworów zespołu – „The Number of the Beast”. Utwór, który nadał tytuł albumowi był powodem niemałych kontrowersji. Zarówno utwór, jak i okładka trzeciego albumu studyjnego, ale o niej troszkę później. Ukazał się na małej płycie już po wydaniu albumu, 26 kwietnia 1982 r. Inspiracją do powstania tekstu był… senny koszmar basisty, Steve’a Harrisa, który nawiedził go w środku nocy tuż po obejrzeniu horroru pt. „Damien: Omen II”, ale to jeszcze nie wszystko. W pierwszym przypadku inspiracją był obraz, w drugim – słowa; mowa o wierszu „Tam o’ Shanter” autorstwa Roberta Burnsa. Utwór rozpoczyna się pamiętnym wstępem z Księgi Objawienia – wygłosił go aktor, Barry Clayton.
Swoje „trzy grosze” do „satanistycznego” wizerunku wtrąciła okładka płyty, która, co ciekawe, pierwotnie miała zostać wykorzystana jako okładka singla do utworu „Purgatory”, którego zespół wydał jeszcze w czasach swojej współpracy z Paulem Di’Anno. Te plany zniweczył manager, Rod Smallwood, twierdząc, że okładka, którą stworzył Derek Riggs, jest po prostu „za dobra, by użyć jej jako grafiki do promocji zwykłego singla”. Cóż takiego znajduje się na tej „bluźnierczej” okładce? Eddie, maskotka zespołu, kontroluje, pociąga za sznurki, szatana, robiąc z niego marionetkę, a tymczasem wspomniany szatan jest przekonany, że to on jest tzw. panem sytuacji, bo z kolei on również trzyma w dłoniach sznurki, do których przywiązana jest jakaś mała postać. Wszechobecna manipulacja. Kto kim manipuluje? To obraz świata ukazany na najsłynniejszym dziele zespołu. Jesteśmy przekonani, że jesteśmy panami sytuacji, a prawda okazuje się być zupełnie inna… Środowiska religijne dosłownie oszalały. Posunięto się nawet do tego, że zaczęto publicznie palić egzemplarze „The Number of the Beast”, choć jedna grupa postanowiła wyłamać się z tego schematu, używając do zniszczenia „satanistycznego” przesłania młotków, ponieważ obawiała się wdychania oparów z palonych winyli. Nie wiadomo, czy chodziło o obawy związane z toksykologią czy… teologią. Jakby tego było mało, protestujący wyszli na ulice z ulotkami oraz… krzyżem. Jak można się było spodziewać, takie akcje przyniosły odwrotny skutek: tylko przyczyniły się do sprzedaży albumu.
Steve Harris:
„To było szaleństwo. Zupełnie źle zrozumieli sytuację. Najwyraźniej nie przeczytali tekstów piosenek. Po prostu chcieli uwierzyć we wszystkie te bzdury o tym, że jesteśmy satanistami”.
Bruce Dickinson skomentował to jeszcze dosadniej:
„Totalna głupota”.
W momencie, gdy piszę te słowa, przychodzi mi na myśl podobna sytuacja, co ciekawe, pochodząca z naszego podwórka. Kilka lat później, w drugiej połowie lat 80., w PRL-owskiej rzeczywistości, zespół Turbo wydaje swój klasyczny album, o równie „kontrowersyjnym” tytule: „Kawaleria szatana”. Z równie „kontrowersyjną” okładką, należy dodać. Z tekstami, które również nie mają nic wspólnego z satanizmem, ale to właśnie, podobnie jak w przypadku brytyjskich kolegów po fachu, tytuł i okładka sprawiają, że w pewnych środowiskach zespół zostaje wykluczony. Grzegorz Kupczyk, ówczesny wokalista Turbo, w latach 1984-1989 studiował w Poznaniu na Wydziale Wokalnym. Należy dodać, że studia ukończył, ale mało brakowało, by mu to uniemożliwiono. I to właśnie za sprawą ikonicznej dziś „Kawalerii szatana”. Profesor, do którego uczęszczał na zajęcia, wezwał go na tzw. dywanik i wyraźnie zaniepokojony oznajmił swojemu studentowi, że dla takich jak on, nie ma miejsca na uczelni. Grzegorz był szczerze zaskoczony, a na bezpodstawne oskarżenia o satanizm odpowiedział: „posłuchał pan profesor tekstów?”. Cóż, oczywiście, że nie posłuchał. Pozory mogą mylić. Muzycy Iron Maiden i Turbo boleśnie się o tym przekonali.
Wracając na chwilę do okładki „The Number…”, taka mała ciekawostka: może i muzycy „zawalili” sytuację z wyborem utworu na album, naprawili ten błąd w 1998 r., dodając do reedycji albumu pominięty „Total Eclipse” (jak wspomniałam powyżej), ale graficy również nie stanęli na wysokości zadania. Na pierwotnym wydaniu albumu z 1982 r. niebo, które widnieje nad demonicznym Eddiem kontrastuje z jego wyglądem – jest jasne. W zamyśle miało obrazować wspomnianą wizję apokaliptyczną, więc powinno być ciemnej barwy. Naprawili to – podobnie jak muzycy – w przypadku reedycji z 1998 r.
Bruce znów zachwyca – udowadnia, że zespół podjął słuszną decyzję, godząc się na to, by przejął obowiązki wokalisty. Trochę mi go jednak szkoda: zachowanie producenta, Martina Bircha, podchodzi pod dręczenie! ;) Czy wiecie, że kazał Bruce’owi powtarzać kilka linijek tekstu przez… cztery godziny, zanim zdecydował, że efekt wypadł pomyślnie? :O Tutaj znów nasuwa się skojarzenie z wokalistą Turbo: nie pamiętam o jaki utwór chodziło, ale gitarzysta i lider zespołu Turbo, Wojciech Hoffmann, kazał Grzegorzowi przez kilka godzin wyśpiewywać jeden fragment tekstu aż do momentu, w którym gitarzysta będzie zadowolony z efektu.
„The Prisoner” (pol. „Więzień”). Utwór rozpoczyna się pamiętnym dialogiem, który został zaczerpnięty z brytyjskiego serialu o tym samym tytule. Ten nadawany w Wielkiej Brytanii pod koniec lat 60. XX wieku serial opowiadał o byłym agencie, który zamiast imienia nosił przydomek Number Six. Rod Smallwood, manager zespołu, postanowił zadzwonić do aktora grającego główną postać z prośbą o wykorzystanie tego fragmentu do utworu. Patrick McGoohan, bo o nim mowa, zgodził się bez najmniejszego problemu.
„Jak mówiłeś, że to się nazywa? Mówisz, że zespół rockowy? Zrób to”.
Wspomniany dialog wybrzmiewa w następujący sposób:
„- Chcemy informacji, informacji, informacji.
- Kim jesteś?
- Nowym numerem dwa.
- Kto jest numerem jeden?
- Jesteś numerem sześć.
- Nie jestem numerem, jestem wolnym człowiekiem!
- HAHAHAHAHAHHAHA”.
„22 Acacia Avenue” jest kontynuacją utworu „Charlotte the Harlot”, który ukazała się na debiutanckim albumie zespołu. Jest to druga część utworu/historii o prostytutce Charlotte, cała saga składa się z czterech. Z jednej strony tekst traktuje o przyjemnościach, z jakimi mają do czynienia mężczyźni spotykający na swojej drodze wspomnianą Charlotte, z drugiej zaś utwór opowiada o fatalnym położeniu, cierpieniu, odzieraniu z godności kobiety, która zajmuje się uprawianiem najstarszego zawodu świata. Utwór jest również namową do zaprzestania sprzedawania swojego ciała. Jak zakończyła się historia Charlotte? Kolejne części sagi, które znalazły się na późniejszych albumach, przynoszą odpowiedź.
„Children of the Damned”. Cóż tam się wyprawia! :O Utwór z pewnością zaskakuje, a to za sprawą swojego brzmienia. Zaczyna się niewinnie (ta gitara akustyczna!), i to do tego stopnia, iż słuchacz ma wrażenie, że ma do czynienia z metalową balladą. Do czasu… Nikt nie jest przygotowany na to, co w pewnym momencie się zaczyna się dziać: tempo gwałtownie się zmienia, gitary przyspieszają… :O A potem znów zmiana tempa! Na uwagę zasługuje również sposób, w jaki Bruce śpiewa: ten przejmujący, pełen emocji wokal chwyta za serce… Kulminacyjnym momentem jest refren tego utworu – Bruce chociażby już w tym jednym utworze udowadnia, jak wielkie są jego możliwości wokalne! <3 Tekst do utworu został zainspirowany filmem science fiction o tym samym tytule, czyli „Dzieci Przeklętych” oraz… utworem „Children of the Sea” innych gigantów ciężkich brzmień, zespołu Black Sabbath.
„Total Eclipse”, czyli utwór, który pierwotnie wylądował na stronie B singla „Run to the Hills”, natomiast w 1998 r. został dodany do tracklisty reedycji albumu, co było bardzo słuszną decyzją, bo przecież ten numer to istne arcydzieło słowno-muzyczne, które zdecydowanie marnowało się jako strona B pierwszego singla. A co z tym słownym arcydziełem? Ano zespół przestrzega przed końcem końców, czyli snuje apokaliptyczne wizje końca świata, Bruce śpiewa o katastrofie ekologicznej, o Ziemi, która wybuchła gniewem, ponieważ nie mogła już dłużej znieść szkodliwego wpływu człowieka na atmosferę. I znów ten człowiek – niszczyciel. W „Run to the Hills” człowiek jawi się jako kat swych ludzkich braci - Indian, zaś w „Total…” kat Matki Ziemi… I w tym momencie znów przychodzi mi na myśl nasz rodzimy zespół, tym razem z nieco innego gatunku: punk. „Sezon”, wokalista szanowanego w punkowym światku zespołu Smar SW, przestrzega w utworze „Obcy”:
„Obcy w swoim domu, obcy matce Ziemi
Ślepi w zaspakajaniu swoich potrzeb
Matka Ziemia - sprzedana i plądrowana
Gwałcona waszym nienasyceniem
Nie jest waszym bratem lecz wrogiem
Wygląd miast zadaje ból oczom
W zimnych miastach nie ma ciszy
Nie słychać wołania samotnego ptaka
Nie rozumiem...
Chcemy słuchać jak wiosną rozkwitają pąki
Kochamy szmer wiatru nad doliną
Jego zapach oczyszczony południowym deszczem
Jego zapach oczyszczony
Wszystkie stworzenia podzielają ten sam oddech
Nie widzisz powietrza którym oddychasz
Jego duch to życie które w sobie zawiera
Dając Ci pierwszy oddech
I przyjmując ostatnie tchnienie
Zrozum zwierzęta są naszymi braćmi
Wszystkie rzeczy są ze sobą połączone
Co spotyka Ziemię, spotyka jej synów
Ziemia nie jest naszą własnością
To my należymy do niej
Dewastacja oznacza koniec życia
I początek wegetacji
Pewnej nocy udusimy się we własnych odpadach
Ziemia jest naszą matką, jej los jest naszym losem”.
Z kolei u Iron Maiden wygląda to tak:
„Zimna jak stal czekającej ciemności, ta godzina nadchodzi
Płacz lęku naszych dzieci czci słońce
Czarna zemsta matki natury na tych, którzy niszczą jej życie
Dzieci wojny w ogrodzie Edenu zmieniają nasze prochy w lód
Wschód słońca zanika, zamraża ognie
Wschód słońca zanika, paraliżując wszystkie pragnienia
Wschód słońca zanika, wchód słońca zanika
Na całym świecie ludzie zatrzymują się z przerażonymi oczami
Cień na nich miażdży ich jak muchy
W lodowatym deszczu i biczujących morzach nie ma drogi ucieczki
Uderzenia młota spadającej jak huragan zimy
Wschód słońca zanika, zamraża ognie
Wschód słońca zanika, paraliżując wszystkie pragnienia
Na całym świecie nacje czekają na mądre słowa od ich prowadzącego światła
Ty wiesz, to nie tylko szaleńcy, którzy słuchają głupców
"Czy to koniec?" Miliony płakały, ściskając ich bogactwa, a potem umarły
Ci, którzy przeżyli muszą przetrwać burzę
Dni zniknęły, gdy człowiek spojrzał w dół
Oni zabrali jego świętą koronę
By byc tak wolnym, to trwało tak długo
To nie jest koniec podróży, to dopiero początek”.
Album wieńczy jedna z najcudowniejszych kompozycji tej grupy, czyli „Hallowed Be Thy Name”. Warstwa tekstowa traktuje o odczuciach więźnia, który wkrótce ma zostać skazany na najwyższą z przewidzianych kar – karę pozbawienia życia. Więzień cierpi katusze, a sposób, w jaki śpiewa Bruce, pozwala na to, by słuchacz mógł odczuć te targające wnętrznościami emocje podmiotu lirycznego. Ale to nie wszystko. Podobnie, jak warstwa muzyczna, która podlega wielokrotnym zmianom tempa, rytmu, melodii… Tekst – a tym samym odczucia skazańca również ulegają zmianie: zaczyna pocieszać się, czuje wręcz przekonanie, że to przecież nie koniec jego żywota, że przecież wszystko tak naprawdę ma się dopiero rozpocząć. Ziemska egzystencja, tak naznaczona cierpieniem, to tylko krótki przystanek w drodze do wieczności!
To muzyczne arcydzieło stworzył (zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej) Steve Harris, basista i założyciel zespołu. Co więcej, to właśnie on odpowiada za lwią część materiału, który został zawarty na „The Number of the Beast”. A skoro dziś trzeci album Ironów uznawany jest za kamień milowy w historii heavy metalu, album, który nadał kierunek rozwojowi gatunku, album, na którym wzorują się pokolenia muzyków, można bez cienia przesady stwierdzić: Steve Harris to nie tylko rewelacyjny basista. Jego talent do tworzenia tekstów oraz komponowania muzyki jest niezmierzony. Nie da się go zmierzyć. Wykracza poza skalę.
Jak możemy przeczytać na AllMusic (amerykańska internetowa muzyczna baza danych):
„Hallowed Be Thy Name” to prawdopodobnie najbardziej znany z rozszerzonych eposów zespołu, to opowieść o więźniu, który ma zostać powieszony, zawierająca niektóre z najbardziej filozoficznych tekstów Harrisa”.
Ulubione utwory: „Invaders”, „Run to the Hills”, „The Prisoner”, „The Number of the Beast”, „Hallowed By The Name”, „Children of the Damned”oraz „Total Eclipse”. Zauważyliście, że wymieniłam prawie WSZYSTKIE utwory, które zostały zawarte na albumie? ;) No właśnie. To o czymś świadczy. Już trzy miesiące po premierze sprzedano… milion kopii albumu! :O Z kolei do grudnia 2022 r. album rozszedł się w nakładzie… dwudziestu milionów sprzedanych egzemplarzy. :O
„The Number of the Beast” w trybie ekspresowym uczyniło z muzyków megagwiazdy heavy metalu, zaś trasa promująca album uznana została w tamtym czasie za największą w historii rocka.
W 2025 r. magazyn „Forbes” umieścił zespół w pierwszej trójce Największych Zespołów Metalowych w Historii oraz w pierwszej piętnastce Największych Rockowych Zespołów Wszech Czasów.
Wspomniany wcześniej AllMusic określił „The Number…” mianem jednego z pięciu najważniejszych albumów heavymetalowych, jakie kiedykolwiek nagrano.
BBC Music: „Podczas gdy nawet niektóre z szanowanych instytucji HM (pomyśl o Black Sabbath) miałyby trudności ze stworzeniem materiału, który byłby czymś więcej niż zbiorem riffów w tonacji molowej, Iron Maiden dokonuje tego wyczynu z niemałym rozmachem”.
„Guitar World” umieścił go na miejscu siedemnastym listy „100 najlepszych albumów gitarowych wszech czasów”, z kolei HMV w 2012 r. umieścił go na PIERWSZYM miejscu listy „Najlepszych brytyjskich albumów ostatnich sześćdziesięciu lat”.
I mogę tak jeszcze długo…
Świetnie napisane! - aż sobie musze przypomnieć ten album! :)
OdpowiedzUsuń