Megadeth - "So Far, So Good... So What!" (1988)

 


   „[…]. Miałem im jedynie za złe, że należy wykazać się nie lada inteligencją, by sprostać ich muzyce. Pamiętam jakim męczarniom musiałem się poddać, by zrozumieć Mustaine’a i jego kumpli. Chaos, jaki zespół zostawiał w świadomości odbiorcy, trudny jest do opisania. Megadeth nie niszczył szybkością, potężnym brzmieniem. Zespół trenował słuchacza setkami zaskakujących pomysłów, zmian tempa, nietuzinkowych riffów, okraszonych niezbyt melodyjnym, absorbującym uwagę śpiewem Mustaine’a. Jeżeli nawet następował w muzyce moment odprężenia, wiadomo było, że prędzej czy później wszystko zostanie zdruzgotane, odwrócone do góry nogami, zamienione w piekło na ziemi. Gdy ktoś wypadał z tempa, zostając w tyle za pędzącą w nieznanym kierunku muzyką, mógł się ratować jedynie ucieczką w ciszę, bowiem pozostanie sam na sam z dziełem pana Mustaine’a groziło wówczas nabawieniem się choroby psychicznej. Kiedy dotarło do mnie, że wszystko robione jest umyślnie, to jedynym moim pragnieniem była – ZEMSTA! Wystarczyło jedynie poczekać na następną płytę.

Płytę mamy, zemsty nie będzie. „So Far, So Good… So What!”to bez mała arcydzieło. Czy oznacza to, że Megadeth radykalnie się zmienił? Nic z tych rzeczy. Zespół nadal dręczy nasz układ nerwowy. Dziś robi to jednak łagodniej. Muzyka stała się bardziej przejrzysta, aranżacyjnie doskonała. Nie musimy już wściekle gonić za pędzącym w nieznane zespołem. Mamy więcej czasu na podziwianie wielu atrakcyjnych i niepowtarzalnych rozwiązań, którymi z powodzeniem można by obdzielić płyty kilkunastu innych zespołów, mamy czas na zregenerowanie sił przed kolejną „bitwą” o utrzymanie stanu równowagi naszego ducha. Tym razem udało się muzykom opracować materiał do perfekcji i mam nadzieję, że szczęśliwa w thrash metalu liczba 3 (Metallica, Anthrax i Slayer, największe gwiazdy w tym gatunku odniosły światowy sukces dzięki swoim trzecim w dyskografii płytom) nie straci swojej magicznej mocy. Nie wyobrażam sobie, by twórcy doskonałej thrashmetalowej ballady „Mary Jane” i poświęconej pamięci tragicznie zmarłego basisty Metalliki Cliffa Burtona, równie znakomitej, „In My Darkest Hour”, instrumentalnej „Into The Lungs of Hell”, czy zamykających niespełna trzydziestopięciominutową płytę „Liar” i „Hook In Mouth”, nie zasiedli u boku wspomnianych tuzów na coraz wyższym thrashmetalowym piedestale. […]”. 

Życzenie zostało spełnione. Megadeth zdołał dołączyć do wspomnianej Wielkiej Thrashmetalowej Trójcy. 



   Dziś skusiłam się na ten nietypowy wstęp. Powyższy tekst to fragment recenzji pochodzący z „Magazynu Muzycznego”, autorstwa Jacka Demkiewicza – dokładnie nr 5 z roku 1988, czyli roku, w którym ukazał się wspomniany album Megadeth – „So Far, So Good… So What!”. Dlaczego postanowiłam zamieścić fragment powyższej opinii? Ponieważ mnie urzekła. Urzekła zupełnie tak samo, jak ten album. I – o zgrozo! - ponieważ uważam, że nie przeleję na „papier” lepszego tekstu na temat tego muzycznego ARCYDZIEŁA. Nie zrobię tego, bo nie potrafię. Ale przynajmniej napiszę cokolwiek. O właśnie. I to jest najważniejsze, tylko to się liczy.

W 1987 r. muzycy po raz pierwszy wystąpili poza Stanami Zjednoczonymi. W lutym Megadeth supportował Alice’a Coopera. Ten – zorientowawszy się, że młodzi muzycy mają poważny problem z uzależnieniem od narkotyków - postanowił z nimi porozmawiać: rozmowa odbyła się w nocy, w autobusie starszego muzyka. Czy ta rozmowa pomogła? Odpowiedź na to pytanie dały nam wydarzenia, które nastąpiły później.



Miesiąc później Megadeth rozpoczął swoją pierwszą światową trasę koncertową. Niestety, popadający w coraz większe uzależnienie, między muzykami zaczął narastać konflikt, w wyniku którego Gar Samuelson (perkusista) oraz Chris Poland (gitarzysta) zostali usunięci z zespołu przez jego lidera, Dave’a Mustaine’a. Z każdym dniem uzależnienie Samuelsona odsuwało go od spraw związanych z zespołem – finalnie, pod koniec trasy, został zastąpiony przez swojego technicznego: punkowego perkusistę, Chucka Behlera (ciekawostką jest fakt, że Dave Lombardo, ówczesny perkusista Slayera, rozważał dołączenie do Megadeth). Sytuacja z Polandem nie wyglądała lepiej: uzależniony gitarzysta ukradł gitarę Dave’a Mustaine po to, by móc ją sprzedać, a za zarobione w taki sposób pieniądze mógł kupić narkotyki. Chris został wyrzucony z zespołu po zakończeniu trasy. O ile zastąpienie Samuelsona było banalne (Behler już wcześniej znał cały materiał na pamięć), problemem okazało się być znalezienie odpowiedniego gitarzysty. Co ciekawe, Dave rozważał nawet zatrudnienie… Slasha z Guns N’ Roses! Finalnie jednak, miejsce Chrisa, zastąpił Jay Reynolds. Właśnie w takim składzie przystąpiono do nagrywania wspomnianej „So Far, So Good… So What!”. Wydawałoby się, że już nic nie może pokrzyżować muzykom planów… No właśnie – wydawałoby. Słowo – klucz. W trakcie prac w studio nagraniowym okazało się, że nowy gitarzysta… nie potrafi sprostać swoim nowym obowiązkom. Szczęściem w nieszczęściu w tej całej   sytuacji okazał się być Jeff Young – był to nauczyciel wspomnianego już Jaya. Szczęściem było to, że – w przeciwieństwie do swojego ucznia – bez problemu odnalazł się w  zespole. W nowym (po raz kolejny!) składzie można było zacząć kontynuować nagrania. 

Utwory stworzył lider, Dave Mustaine, wraz z niewielką pomocą basisty, Dave’a Ellefsona (była to nowość, ponieważ do tej pory za całość materiału odpowiedzialny był wyłącznie sam Mustaine). 
Materiał był nagrywany przez pięć miesięcy – tak długi okres spowodowany był niedyspozycją Mustaine’a z powodu uzależnienia od substancji psychotropowych. Jak sam przyznaje:

„Produkcja ‘So Far, So Good… So What!’była okropna, głównie z powodu substancji i priorytetów, które mieliśmy lub nie mieliśmy w tamtym czasie”.

Jakby tego było mało, Dave popadł w konflikt z producentem, Paulem Lanim. Zaczęło się od nalegania Laniego, by perkusję nagrać oddzielnie od talerzy, co było niespotykanym procesem dla perkusistów rockowych. A potem było tylko gorzej... Finalnie Dave zwolnił Laniego, w ten sposób za miks albumu odpowiedzialny został Michael Wagener. Miks nie okazał się być lepszy: Dave był wściekły, część odbiorców nie była zachwycona, delikatnie mówiąc. Trudno mi ocenić produkcję z 1988 r., ponieważ moje wydanie „So Far…” pochodzi z 2004 r. - zostało ono poddane powtórnemu masteringowi. 

Jednak to nie produkcja, a kompozycje powinny skupiać największą uwagę opinii publicznej, a te były… DOSKONAŁE. Właściwie wszystko, co chciałabym o nich napisać zostało ujęte we wstępie przez Pana Jacka. 



Trzeci studyjny krążek Megadeth ukazał się 19 stycznia 1988 r. i zawierał osiem kompozycji. 
Otwierający album „Into the Lungs of Hell” jest zapowiedzią tego, co będzie się działo przez najbliższe niewiele ponad pół godziny. Jest to instrumentalny, nie dający przestrzeni na wytchnienie, naładowany gitarową energią, numer. Co ciekawe, utwór został skomponowany dużo wcześniej, muzycy wykonywali go jeszcze pod nazwą „Quicksand”. To naprawdę mistrzowski popis gitarowych partii Dave’a oraz nowego nabytku zespołu – Jeffa Younga. Za każdym razem, gdy słucham tych gitarowych popisów, nie mogę wyjść z podziwu. Moje emocje, odczucia, są dokładnie takie same, gdy usłyszałam ten utwór po raz pierwszy! Mistrzostwo świata! Lepszego otwarcia tej znakomitej płyty nie mogłabym sobie wymarzyć!

A co następuje potem? W przeciwieństwie do ognistego otwarcia, czyli „Into the Lungs…”, dzieje się nietypowo: wstawką utworu z… 1941 r., a konkretniej „I Don’t Want to Set the World on Fire” The Ink Spots. Właśnie w taki sposób rozpoczyna się megadethowy „Set the World Afire”, czyli pierwszy utwór, który Dave napisał po wyrzuceniu go z Metallici (żeby było jasno i klarownie, bo to zupełnie inny wydźwięk niż „po opuszczeniu Metallici”). Jak wspomniał, przebywał on w tamtym momencie w autobusie powrotnym do Kalifornii. Inspiracją do powstania utworu była.. broszura, na którą się natknął. Może i zaczyna się nietypowo, ale tuż po wyżej wymienionym wstępie, słyszymy już „właściwe” Megadeth – następuje wściekła i energetyczna gitarowa kanonada, która kojarzy się z wystrzałami z karabinu! Utwór nie zwalnia tempa do samego końca.
Wspomniana broszura miała wydźwięk polityczny – napisał ją senator Alan Cranston. 

„Pierwszą piosenkę, którą napisałem w drodze powrotnej z Nowego Jorku, napisałem na tylnej stronie opakowania od babeczki, jeśli w to uwierzysz”. 

Część fanów nazywa ją – przesłodko! :D – „piosenką o babeczce” :D Dave jednak, swego czasu, doprecyzował, że tekst był napisany na opakowaniu od ciasta Sno Balls. 

Jednak warstwa tekstowa – w przeciwieństwie do opakowania, na którym ów tekst został napisany - słodka nie jest. Traktuje o holokauście nuklearnym.

Za to „Mary Jane” (singiel nr trzy, wydany 12 maja 1988 r.) pozwala na chwilę wytchnienia – jest to metalowa ballada; nie mylić jednak z typową balladą. ;) Przypominam, że wciąż mamy do czynienia z thrash metalem. ;)


„Anarchy In The U.K.” (singiel nr dwa, wydany 17 lutego 1988 r.) - brzmi znajomo? Nic dziwnego, w końcu jest to cover jednego z prekursorów gatunku punk – Sex Pistols. Może z nieco zmienionym tekstem. Jak wiadomo, Dave Mustaine jest wielkim miłośnikiem punk rocka, nie dziwi więc chęć umieszczenia tej kompozycji na albumie. Co ciekawe, w utworze gościnnie wystąpił Steve Jones, gitarzysta Sex Pistols. Według mnie jest to jedyny numer, który „odstaje” od reszty – jednak nie dziwi, zważywszy na to, że jest to wspomniany już cover; pomimo nadania mu megadethowego klimatu, jednak w dalszym ciągu jest to kompozycja innego zespołu. Ale nie narzekam, wręcz przeciwnie! I choć nie pałam sympatią do Pistolsów (poza wspomnianą „Anarchią”, lubię jeszcze „God Save the Queen”), odbieram ten utwór jako zasłużony ukłon w stronę tego gatunku muzycznego: wszak thrash metal i punk rock mają ze sobą wiele wspólnego! :)



„In My Darkest Hour” (singiel nr cztery, wydany 17 czerwca 1988 r.) - tego, co się ze mną dzieje za sprawą tego utworu, nie potrafię opisać za pomocą słów. Poruszenie, które odczuwam każdą komórką swojego ciała, utwór, który sprawia, że serce zaczyna bić w przyspieszonym tempie… Takie zmiany w organizmie potrafią wywołać tylko ARCYDZIEŁA. Nic dziwnego, że ból, poruszenie, odczuwam tak mocno za każdym razem, skoro utwór traktuje o stracie. A jakby tego było mało, podwójnej stracie. Tekst został zainspirowany rozstaniem z miłością wokalisty, natomiast muzyka została skomponowana tuż po tym, gdy Dave dowiedział się o tragicznej śmierci Cliffa Burtona, basisty Metallici, którego – w przeciwieństwie do reszty składu – szanował. Był to też jedyny utwór, który został skomponowany przez Dave’a za tzw. jednym posiedzeniem. Muzyk (nafaszerowany narkotykami) zaczął płakać… a z jego bólu powstała właśnie muzyka do „In My Darkest Hour”, czyli do „W mojej najczarniejszej godzinie”. Tekst zainspirowany rozstaniem z kobietą, z kolei muzyka – utratą szanowanej, bliskiej osoby… „In My Darkest…” to przykład tego, jak ból i cierpienie można przekuć w coś wielkiego (równie „wielka” jest solówka gitarowa w tym utworze – kosmos!). Oraz tego, jak za pomocą utworu muzycznego można te emocje przekazać w tak realistyczny sposób… Dlatego nie dziwi fakt, że jest to jeden z ulubionych utworów fanów zespołu. Muzyka, ból wyzierający ze sposobu śpiewania Dave’a… Czuję go całą sobą. Jest w tym tak niesamowicie autentyczny… Nie będzie to przesadą, jeśli napiszę, że jest to jeden z najbardziej nacechowanych emocjonalnie utworów, jakie dane mi było kiedykolwiek usłyszeć… 



Cóż kryje się za tajemniczym tytułem „502”? Sam tytuł nawiązuje do kalifornijskiego kodeksu policyjnego – odnosi się on do prowadzenia samochodu pod wpływem substancji odurzających. W pewnym momencie muzyka cichnie, by na jej miejsce usłyszeć… dźwięk silnika pędzącego samochodu, odgłos policyjnej syreny, a następnie potężny huk spowodowany zderzeniem. Po tej kakofonii na swoje miejsce powraca szaleńcza, energetyczna, wściekła muzyka Megadeth. Jak czas pokazał, utwór okazał się proroczy – rok po wydaniu albumu, Mustaine, mając w swoim organizmie osiem (!) różnych substancji spowodował wypadek – zderzył się wtedy z… policyjnym radiowozem. W następstwie tej sytuacji został zmuszony do przejścia przez program odwykowy. 

„Hook in Mouth” (singiel nr 1, ukazał się na rynku 11 stycznia 1988 r. - na „pełnym” albumie widnieje jako ostatni na liście :D) – Dave w tym tekście kieruje swoją krytykę w stronę cenzury,  jest to utwór polityczny.

„Do tych, którzy igrali z naszymi prawami konstytucyjnymi i próbowali odebrać nam wolność słowa”. 



„Liar” traktuje o konflikcie na linii Dave Mustaine – Chris Poland. Chris, jak wspomniałam powyżej, został usunięty ze składu tuż po zakończeniu trasy promocyjnej drugiego albumu, zastąpił go obecny na omawianej płycie, Jeff Young. Poland, głęboko uzależniony od narkotyków, według Mustaine’a, sprzedał jego gitarę właśnie po to, by za otrzymane w ten  - wątpliwy moralnie – sposób pieniądze, kupić heroinę. Tutaj przytoczę pewną ciekawostkę związaną z tym utworem: zupełnie niedawno trafiłam na wypowiedź Chrisa odnoszącą się do tego utworu – a ściślej – do szkód wizerunkowych, jakie Dave mu „zafundował”. Wypowiedź ukazała się w podcaście, który został poprowadzony przez Davida Ellefsona, byłego basistę Megadeth.

„Nie żałuję niczego, co się wydarzyło – z wyjątkiem jednej rzeczy. Żałuję, że Mustaine przez lata wychodził na scenę i nazywał mnie kłamcą. Nigdy się nad tym zbytnio nie zastanawiałem, ale potem zrobiłem rachunek i uświadomiłem sobie, dlaczego tak trudno było mi zdobyć kontrakty. Pewnego dnia wszedłem do Carvin [producent gitar i sprzętu audio] i powiedziałem:

„Wiesz co? Te gitary nie są złe. Chcę porozmawiać z gościem od A&R”. 

Porozmawiałem z tym facetem, a on mi odpowiedział: 

„stary, nie potrzebujemy takich ludzi jak ty w naszym składzie”.

Więc pomyślałem: „aha, okej”.

Mam wrażenie, że gniew Dave’a na mnie ciągnął się wtedy za mną niczym cholerna 50-funtowa kula. To nie jest zgorzkniałość ani nic. Po prostu w końcu dotarło do mnie, jak wiele szkód to naprawdę wyrządziło”. 

O dodatkach w postaci „Paul Lani Mix”, które zostały dołączone do zremasterowanej edycji z 2004 roku wypowiadać się nie będę. Szkoda czasu. Po co, pytam, po co?! A może raczej: pytamy. Pytamy, ponieważ zdaję sobie sprawę z faktu, że większość posiadaczy tego albumu zadaje sobie to pytanie. Ale przyznacie, że zrobiłam to delikatnie, prawda? ;) W jednej z opinii na temat tych dodatków, dawno temu, przeczytałam:

„[…] i za każdym razem, jak biorę do ręki tę płytę to boli mnie, że ktoś tak ją spierdolił. I co z tego, że to są mixy czy remixy i Dave we wkładce opowiada czym dokładnie różni się dany utwór od oryginału. I co z tego, że nawet jestem w stanie te różnice wyłapać. Dla mnie płyta jest przez to zjebana i tyle. Całe szczęście, że zjebana nie jest i nigdy nie będzie muzyka. „So Far, So Good… So What!” na zawsze pozostanie klasykiem i kamieniem milowym w historii amerykańskiego thrash metalu […]”. O właśnie. :D Trzymajmy się końcówki. :D



   Powinnam jakoś zakończyć temat tej płyty. Ale… jak to zrobić? Po raz kolejny mam wyrazić swój zachwyt, swoje oddanie, to, jak bardzo uwielbiam na tej płycie partie gitarowe Dave’a Mustaine’a oraz Jeffa Younga? Przecież to wszystko już było. Ta płyta nie posiada słabego momentu, nie mówię tutaj nawet o utworze jako całości – każda sekunda, każda chwila spędzona na odsłuchu tej płyty, to dla mnie wielka przyjemność! Nie odczuwam przy niej ani chwili znużenia, a musicie wiedzieć, że potrafię słuchać tej płyty kilka razy pod rząd! Kilka razy, a wciąż mi mało. Za każdym razem chcę więcej, za każdym razem odkrywam ją na nowo. Trzeba dodać, że również pod względem technicznym jest na rewelacyjnym poziomie: umiejętności muzyków sprawiają, że słuchacz, pomimo iż przecież zna tę płytę na wylot – nie może się temu nadziwić.
Tuż obok „Peace Sells… But Who’s Buying?” oraz „Rust In Peace” stanowi moją Wielką Trójcę Dzieł Megadeth. Jeden ze słuchaczy albumu, podsumował go krótko, acz bardzo trafnie:
„Pachnie i smakuje czystą anarchią!”. <2

Jim Fabler z „Rolling Stone”, tuż po ukazaniu się płyty na rynku, napisał:

„[…]. Pośród dzisiejszej narkoleptycznej sceny popowej albumy takie, jak „So Far, So Good… So What!” oferują zakłócający hałas, który jest rzeczywiście mile widziany”.

Thrash metal w najlepszym wydaniu. Polecam. Dziś to już klasyka gatunku. A klasykę nie wypada, a raczej trzeba ją znać. Może jeszcze skieruję Waszą uwagę na okoliczności powstania albumu. Na problemy, które czyhały na zespół z każdej możliwej strony – wspomniałam o nich na samym początku. Jak to się mówi? Co się źle zaczyna – dobrze się kończy. W przypadku tej płyty nawet to przysłowie nie jest wystarczające. Ta płyta to przełom. Nie tylko w karierze Megadeth. Dla całej historii metalu. Mając to wszystko na uwadze, tytuł albumu: „Jak na razie wszystko w porządku… i co z tego!” lub „Jak na razie idzie dobrze… i co z tego!”… Czyż na usta nie ciśnie się Wam uśmieszek? ;)








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Defekt Muzgó - "Wszyscy jedziemy..." (1991)

Adele - "30" (2021)