Led Zeppelin - "III" (1970)

 

   Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath. Pomijając sympatie oraz antypatie, nie sposób podważyć faktu, że powyższe zespoły należą do grona najbardziej wpływowych w historii muzyki rockowej. Bez nich nie byłoby hard rocka. O uwielbianym przeze mnie heavy metalu nie wspominając. Końcówka lat sześćdziesiątych oraz początki lat siedemdziesiątych XX wieku na zawsze odmieniły oblicze muzyki. W lwiej części, jak wspomniałam, przyczyniła się do tego Wielka Trójca. To oni nadali kierunek nowemu brzmieniu. Dziś będzie o pierwszym zespole z tej króciutkiej listy. Led Zeppelin.


1970 r. - ukazują się dwa albumy od Black Sabbath. W tym samym roku ukazuje się równie legendarny dziś „Deep Purple In Rock” Brytyjczyków z Deep Purple.

I oni – Led Zeppelin. Album zatytułowany po prostu „III”. I to właśnie ten album zaskoczył najbardziej. Ale w innym kontekście, niżby chcieli sami muzycy…


   Odnosząc się do powyższego wstępu; wszystko, co napisałam jest prawdą, ale – tak na przekór – będzie o albumie, który ukazał Led Zeppelin z zupełnie innej strony. Do czego zmierzam? Zapraszam do lektury.

Cofnijmy się do roku 1970. Wówczas Led Zeppelin był już zespołem, który miał cały świat u swych stóp. W tamtym okresie muzycy w swojej karierze mieli już na koncie dwa – co istotne w tym tekście – ciężko brzmiące, rockowe albumy. Przypominam, że w tamtym czasie muzyka przedstawiana przez zespół była nowością. Publiczność oszalała na punkcie takiego utworów, jak chociażby „Whole Lotta Love” (ukazał się na drugim krążku zespołu, w 1969 r.), który wiele lat później, w 2004 r., został sklasyfikowany na 75. miejscu listy Pięciuset Utworów Wszech Czasów według magazynu „Rolling Stone”, z kolei magazyn „Q” umiejscowił go na trzecim (!) miejscu „100 Greatest Guitar Tracks”. W końcówce lat sześćdziesiątych odbiór „Whole…” był równie entuzjastyczny, co w następnym wieku, zatem nic dziwnego, że odbiorcy grupy domagali się, ba!, byli wręcz przekonani, że trzeci album ich ulubieńców będzie kroczył utartą ścieżką.

Czy zatem trudno się dziwić zaskoczeniu opinii publicznej, gdy zespół postanowił odejść od tego, co nie dość, że spotkało się z ciepłym przyjęciem, to dodatkowo – a może przede wszystkim! - uczyniło z nich prekursorów nowego stylu muzycznego?



Rok 1970. Jimmy Page (gitarzysta, lider zespołu) i spółka byli wyczerpani długą trasą po Ameryce Północnej. I właśnie wtedy Robert Plant (wokalista) wpadł na pomysł, który finalnie zaważył na brzmieniu nowego albumu. Zaproponował Jimmy’emu, by udali się do Bron-Y-Aur, chatki (XVIII-wiecznej) w Walii, tak dobrze znanej mu jeszcze z lat 50., z czasów dzieciństwa (wspomniana chatka była tzw. domkiem wakacyjnym w czasach, gdy Robert był dzieckiem). 

Kto by pomyślał, że brak dostępu do elektryczności oraz bieżącej wody będzie miał niebagatelny, kluczowy wpływ na brzmienie kompozycji, które panowie zaczęli tworzyć z myślą o nowym albumie? Chociaż gdyby się nad tym dłużej zastanowić… Przecież to właśnie otoczenie wpływa na stan ducha, samopoczucie, a już z pewnością jest inspiracją dla różnego rodzaju artystów – w tym przypadku muzyków jednego z najważniejszych zespołów w historii muzyki. 


Jimmy wspomina:


„Po bardzo intensywnej trasie koncertowej promującej pierwsze dwa albumy, pracy niemal 24 godziny na dobę, udało nam się zrobić porządną przerwę, kilka miesięcy, zamiast kilku tygodni. Zdecydowaliśmy się wyjechać i wynająć chatkę, aby zapewnić sobie odpowiedni kontrast z pokojami hotelowymi. Oczywiście miało to niemały wpływ na napisany tam materiał… TO SPOKÓJ TEGO MIEJSCA NARZUCIŁ TON CAŁEMU ALBUMOWI. Oczywiście nie graliśmy na 100-watowych kolumnach Marshall. Chcieliśmy grać akustycznie, poza tym byliśmy w tej chatce bez prądu, to był czas gitary akustycznej… Po ciężkim, intensywnym nastroju koncertowania, który odzwierciedla surowa energia drugiego albumu, to było zupełnie inne uczucie.”


W podobnym tonie wypowiada się Robert:


„Było fantastycznym miejscem pośrodku niczego, zupełnie bez wyposażenia – to był sprawdzian tego, co potrafimy zrobić w takim środowisku. Do tego czasu zdążyła nas ogarnąć obsesja zmian, a wspaniałą rzeczą było to, że byliśmy w stanie stworzyć duszpasterską stronę Led Zeppelin. Jimmy słuchał Daveya Grahama i Berta Janscha i eksperymentował z różnymi strojeniami, Podczas gdy ja kochałem Johna Faheya. Było to zatem dla nas bardzo naturalne miejsce”. 


Nie znaczy to jednak, że na wydanym 5 października 1970 r. albumie zabrakło kompozycji, z których Led Zeppelin był znany. Na pierwszy ogień wyłania się „Immigrant Song”, który daje fałszywe przekonanie, że zespół powieli schemat z poprzednich albumów.  Nic dziwnego, ponieważ „Immigrant…” ma w tej chwili podobny status do wspomnianego już „Whole…”. To jeden z tych hardrockowych killerów, z których zespół jest najbardziej znany. Prosty, hardrockowy riff, zadziorny wokal Roberta… Coś pięknego. Z pewnością to jedna z najlepszych kompozycji, jakie zespół stworzył w przeciągu całej swojej kariery. To jeden z tych utworów, podczas których wpada się w tzw. muzyczny trans… Ukazał się na singlu dopiero 5 listopada, czyli miesiąc po premierze albumu. Utwór opowiada o wyprawach Wikingów w celu poszukiwania nowych terenów. 

Fani heavy metalu doskonale wiedzą, że znaczna część muzyków tego gatunku lubuje się w opowiadaniu historii właśnie o Wikingach. Inspiracją dla gatunku był właśnie… „Immigrant Song”.

To kolejny dowód na to, jak bardzo Led Zeppelin wpłynął nie tylko na samo brzmienie heavy metalu. 




Po tzw. pewniaku, drugi utwór może – a raczej MUSI – zaskakiwać: „Friends”. To jest właśnie ta zmiana estetyki, o której napisałam. Co my tam mamy?

Jest akustycznie, a nawet orientalnie! Bardzo przyjemne brzmienie, co pokazuje, że muzycy Zeppelina potrafią wyjść poza utarty schemat, co jest z pewnością pozytywnym doświadczeniem. 



„Since I’ve Been Loving You”. To jedna z najpiękniejszych kompozycji nie tylko w repertuarze grupy. To jedna z najpiękniejszych kompozycji muzycznych wszech czasów! Jimmy Page powraca do bluesowych korzeni, a Robert Plant wkłada w śpiew tyle uczuć i emocji... Utwór należy zdecydowanie do tych dłuższych, ale trzeba zaznaczyć, że w żaden sposób słuchacz nie odczuwa przy nim znużenia. Wręcz przeciwnie. Aż żałuje, że kiedyś musi się skończyć. Ja jestem tym utworem wręcz oczarowana! Nic dziwnego, że zasłużył na zaszczytne miano jednego z klasycznych utworów grupy.



„Tangerine” jest kolejnym akustycznym, folkowym smaczkiem, co ciekawe, został skomponowany jeszcze w czasach The Yardbirds, poprzedniego zespołu, w którym udzielał się gitarzysta. Muszę dodać, że również ten utwór należy do jednej z moich ulubionych kompozycji zespołu.


„Gallows Pole” to tak naprawdę utwór zainspirowany folkowym „The Maid Freed from the Gallows”. Sporo się w nim dzieje: dźwięki gitary, mandoliny, banjo przenoszą nas w inny wymiar…


A skoro o tradycyjnych folkowych pieśniach mowa… Mamy tutaj jeszcze jeden, czyli wieńczący dzieło „Hats off to (Roy) Harper”, w oryginale bez „Roya” w tytule. Zespół w swojej wersji postanowił dodać ów wyraz, ponieważ zapragnął w taki właśnie sposób oddać hołd niejakiemu Royowi Harperowi, przyjacielowi zespołu, dzięki któremu muzycy zaczęli interesować się folkiem.


Miejsce, które tak bardzo mocno wpłynęło na muzyków, otrzymało również swój hołd w postaci tytułu jednego z utworów, czyli: „Bron-Yr-Aur Stomp”. Nie muszę przy tym dodawać, że jest akustycznie i folkowo.


Właściwie poza „Immigrant Song”, „Out on the Tiles” oraz „Celebration Day” próżno szukać na płycie dawnego Zeppelina. Trzeba dodać, że album zawiera dziesięć kompozycji, więc ZDECYDOWANA większość reprezentuje nowe brzmienie grupy.


Dominuje za to gitara akustyczna, smyczki, instrumenty perkusyjne, kontrabas, mandolina, banjo…



   „Szukali kolejnego ‘Whole Lotta Love’ zamiast posłuchać tego, co nagraliśmy” – stwierdził Jimmy Page na wieści o rozczarowaniu i niezbyt dobrze przyjętej – przynajmniej na początku –  odmiennej stylistycznie „Trójki”. Pomimo chłodnej recenzji opinii publicznej, album zdobył pierwsze miejsca na listach sprzedaży zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Stanach Zjednoczonych, a po wielu latach uzyskał status kamienia milowego w historii zespołu – w samych Stanach sprzedał się w nakładzie siedmiu milionów (!) egzemplarzy.

„III” inspirowała, inspiruje i inspirować będzie kolejne pokolenia młodych muzyków zafascynowanych muzyką gitarową. 

Jeśli chodzi o moją opinię, album pokochałam od czasu, gdy usłyszałam go po raz pierwszy, a było to w latach dwutysięcznych, dokładnie w roku 2006, gdy byłam zaledwie czternastoletnią dziewczynką. 

Led Zeppelin przysłużył się do powstania cięższych odmian rocka, ale nie tylko. Przysłużył się także i mnie samej. Sprawił, że pokochałam muzykę rockową. I chociażby dlatego będę szanowała ten zespół po wsze czasy. Jeśli zaś chodzi o „Trójkę”, plasuje się u mnie w pierwszej… trójce ulubionych albumów tych legendarnych muzyków. 


   

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Defekt Muzgó - "Wszyscy jedziemy..." (1991)

Megadeth - "So Far, So Good... So What!" (1988)

Adele - "30" (2021)