Metallica - "Death Magnetic" (2008)
12 września 2008 roku jest datą szczególną dla Metallici oraz jej fanów. To właśnie wtedy ukazał się album, który mocno nawiązywał do muzycznych korzeni tego zespołu, końcówki lat 80.
Pod koniec lat dwutysięcznych ukazał się długo wyczekiwany „Death Magnetic”, i to właśnie na nim możemy śmiało doszukać się brzmień z wydanego w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku „...And Justice For All”. Metallica, ku uciesze zdecydowanej większości fanów, w końcu zaprzestała eksperymentów z brzmieniem.
„Death Magnetic” jest dziewiątym albumem studyjnym amerykańskiej grupy, a drugim wydanym w XXI wieku. Co ciekawe, jest również pierwszym, na którym słychać grę basisty Roberta Trujillo; co prawda we wkładce do poprzednika „Death Magnetic” jest ujęty, lecz tak naprawdę nie wydał na nim ani jednego dźwięku (!). Za gitarę basową na „St. Anger” odpowiedzialny jest producent płyty, Bob Rock. Na „Death Magnetic”, w przeciwieństwie do swoich poprzedników, czyli „St. Anger” (2003), „ReLoad” (1997) oraz „Load” (1996), różnica w zawartości jest wręcz KOLOSALNA. Jak wspomniałam powyżej, kompozycje mocno kojarzą się z albumem „...And Justice For All” – są rozbudowane. W przeciwieństwie do „St. Anger”, na „Death Magnetic” ucho słuchacza cieszą (wreszcie!)… solówki. Tak, ponieważ na „St. Anger” na próżno szukać gitarowych solówek (!). A skoro przy solówkach jesteśmy, to, co wyłania się z gitar Kirka Hammetta oraz Jamesa Hetfielda to istny miód dla uszu! Kompozycje są bardzo rozbudowane, ale przy tym nie nudzą ani na chwilę! Mało tego, z każdym kolejnym odsłuchem odkrywam w tej płycie coś nowego! Nie wiem, co w sobie ma ten album, ale za każdym razem, gdy do moich uszu docierają te dźwięki, czuję się tak, jakbym słuchała go po raz pierwszy! Jest niesamowity, a solówki gitarowe są tak wyśmienite i wspaniałe, że dosłownie po prostu nadziwić się nie mogę.
Wspomniałam, że „Death…” nie może się znudzić. Ano nie może. Jak mogłaby, jeśli każda kompozycja ma to do siebie, że jej rytm, tempo, zmienia się w najmniej spodziewanym momencie?
Momentami czuję się tak, jakby w jednej kompozycji znajdowały się przynajmniej trzy. Magia!
Płyta zawiera dziesięć kompozycji, ale, jak wspomniałam, w tych dziesięciu znajdują się co najmniej kilka. Panowie nie oszczędzili na kampanii promocyjnej, ponieważ z dziesięciu kompozycji, aż sześć (!) zdobyło zaszczytne miano singli.
Album rozpoczyna „That Was Just Your Life”, który jednak nie zdobył statusu singla, a szkoda. To jedna z moich ulubionych kompozycji nie tylko na „Death…”, ale i w całym dorobku Amerykanów.
Rozpoczyna się intrygująco, od dźwięku przypominającego… bijące serce. Niesamowity klimat. W tym utworze bardzo dużo się dzieje. Mogłabym go słuchać bez końca.
Pierwszym singlem okazał się być „The Day That Never Comes”, który ukazał się na małej płycie 21 sierpnia 2008 roku. Pamiętacie „One” ze wspominanego tutaj „...And Justice For All”? To właśnie echa tego utworu pobrzmiewają w „The Day…”. Coś wspaniałego. Zaczyna się spokojnie, niewinnie wręcz, by w odpowiednim momencie zaatakować słuchacza gitarową kanonadą. Bardzo często wracam do tego utworu.
Mamy na płycie również „The Unforgiven III”, i to właśnie ten tytuł zwrócił moją uwagę jako pierwszy, gdy tylko album trafił w moje ręce. Miłośnicy zespołu z pewnością zrozumieli, co mam na myśli. Z takim tytułem słuchacz miał już do czynienia w latach 90., i to aż dwukrotnie! Pierwsza część trylogii, czyli „The Unforgiven”, znalazła się na albumie z 1991 roku, z kolei „The Unforgiven II” ukazał się w 1997. Na numer trzy musieliśmy poczekać aż do 2008 roku. Najbardziej przypadła mi do gustu „jedynka”, co nie znaczy, że gardzę kontynuacjami, wręcz przeciwnie. „Trójka” zaskakuje partią… klawiszy. Przynajmniej na początku, bo jak wspomniałam, utwory na „Death…” są niezwykle rozbudowane.
Wyjątkowość „Suicide & Redemption” polega na tym, iż nie dość, że jest to jedyny instrumentalny utwór na albumie, to na dodatek pierwszy od czasu „To Live is to Die”, który znajduje się na… „...And Justice for All”. Tak, to kolejny wspólny mianownik.
Wokal Jamesa brzmi tutaj tak, jak za starych dobrych czasów! Wykrzykuje słowa z młodzieńczą energią, a gdy trzeba, jego usta zamieniają się w karabin maszynowy – szybkość wyśpiewanych słów powala na kolana.
Nie ma sensu wymieniać tutaj każdego utworu z osobna, ponieważ nie potrafiłabym napisać na ich temat nic, co zostało napisane już wcześniej. Ta płyta nie ma dla mnie słabych momentów. Żaden utwór nie odstaje. To coś, czego z pewnością chcę słuchać jako miłośniczka klasycznego metalowego grania. To płyta, która bardzo często gości w moim odtwarzaczu.
Na koniec zamieszczę zabawną anegdotkę związaną z komponowaniem utworów na „Death Magnetic”. Rok 2007. Matt Sorum, były perkusista Guns N’ Roses, podzielił się wspomnieniami z magazynem „Rolling Stone” na temat wczesnych wersji utworów, które w przyszłości ukazały się na płycie:
„Lars [perkusista Metallici] jest moim dobrym kumplem. Puścił mi dema z San Fransico, a ja się odwróciłem, spojrzałem na niego i powiedziałem: „Opanuj to gówno i wypuść.” To śmieszne. Dema były zajebiste. Ośmiominutowe piosenki, wszystkie te zmiany tempa, szalenie szybkie. To coś w stylu: „Koleś, nie zwalniaj, jak się starzejesz, ale nie przyspieszaj! Jak zamierzasz to zagrać na żywo?”. A potem Lars i ja imprezowaliśmy całą noc, a on musiał pójść do studia następnego dnia i nagrać tę głupią dziewięcio lub dziesięciominutową piosenkę, a ja się z niego śmiałem – bo puścił mi jej demo i było [Matt nuci bardzo szybko partię perkusji], tak szybko. Zadzwoniłem do niego i powiedziałem: „Koleś, jak się czujesz?”. On powiedział: „Koleś, cierpię”. Wszystko nagrywają na taśmę, bez pieprzonego Pro Tools – na żywo, bez klików.”.
Kwestia wyjaśnienia: Pro Tools – jest to cyfrowa stacja robocza do obróbki dźwięku (...). Jest wykorzystywana do tworzenia i produkcji muzyki, przetwarzania dźwięku na potrzeby obrazu (projektowanie dźwięku, postprodukcja i miksowanie dźwięku), a ogólniej do nagrywania, edycji i masteringu dźwięku.
Ścieżka kliknięć to seria sygnałów dźwiękowych używanych do synchronizacji nagrań dźwiękowych (…). Może również służyć jako coś podobnego do metronomu, jak w przemyśle muzycznym, gdzie jest często używany podczas sesji nagraniowych i występów na żywo.
O wyjątkowości tego muzycznego produktu niech zaświadczy fakt, że „Death…” została nominowana do sześciu (!) nagród Grammy, z czego zdobyła aż połowę, czyli trzy. Na wyróżnienie zasłużył utwór numer dziesięć, czyli „My Apocalypse” (singiel numer dwa, wydany 26 sierpnia 2008 roku), który otrzymał nagrodę w kategorii Najlepsze Wykonanie Metalowe. Co ciekawe, album zadebiutował na pierwszym miejscu listy Billboard 200, sprzedając się w nakładzie 490 000 egzemplarzy w ciągu zaledwie trzech dni (!) od premiery.
W Australii był najszybciej sprzedającym się albumem 2008 roku, sprzedając się w nakładzie 55 877 egzemplarzy w pierwszym tygodniu od premiery. Do marca 2023 roku w Stanach Zjednoczonych sprzedano 2 100 000 egzemplarzy.
A czym jest ten album dla mnie? Z pewnością najlepszym albumem Metallici z XXI wieku. Należy dodać, że po „Death…” zespół wydał jeszcze dwa albumy studyjne – „Hardwired… To Self-Destruct” (2016) oraz „72 Seasons” (2023). To wyśmienity heavy-rockowo-thrashowy krążek.
Zdecydowana czołówka.
Informacje na temat wyników sprzedażowych oraz anegdotkę znalazłam w sieci.
Ocena:
5/5
Komentarze
Prześlij komentarz