Slash - "Slash" (2010)
Slasha (właściwie to Saula Hudsona) miłośnikom rockowych brzmień przedstawiać nie trzeba. Jedna z najbardziej charakterystycznych postaci w rockowym światku – ten cylinder i burza czarnych loczków na głowie nie znikają pomimo upływu czasu! Pamiętam ten moment, gdy w latach dwutysięcznych, będąc piętnastoletnią dziewczyną, byłam pod ogromnym wrażeniem wyglądu Slasha; wyglądał jak rasowy rockman!
Zdjęcia, na których widniał Slash wywarły na mnie tak ogromne wrażenie, iż pewnego dnia zwróciłam się do swojej rodzicielki ze słowami: „Mamo, chcę wyglądać jak Slash!”. No i się zaczęło… Ale to nie miejsce i czas na moje opowiastki o eksperymentowaniu z doborem garderoby. ;)
Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty szósty był rokiem przełomowym w karierze tego utalentowanego gitarzysty. To właśnie wtedy świat obiegła wiadomość o opuszczeniu formacji Guns N’ Roses, która zarówno dziś, jak i już w tamtych czasach, zyskała miano kultowej.
Zresztą to samo tyczy się naszego bohatera – Slash był – i wciąż jest – niezwykle uznanym i cenionym gitarzystą. A co potem? No cóż… Sporo by trzeba było napisać; wymieńmy chociażby Slash’s Snakepit, Velevt Revolver oraz współpracę z samym „Królem Popu”, czyli z nieżyjącym już Michaelem Jacksonem.
Wreszcie dotarliśmy do roku dwa tysiące dziesiątego, bo to on w tej chwili najbardziej nas interesuje. Slash postanowił nagrać solowy album! Nareszcie! To już nie występy w formacjach, to nie występy gościnne – „Slash” – tak brzmi tytuł pierwszego solowego projektu tego legendarnego muzyka! Tytuł banalny, ale mówiący właściwie wszystko. Czegóż można chcieć więcej? Tytuł od razu daje do zrozumienia potencjalnemu odbiorcy, że mamy do czynienia z uznaną, legendarną marką.
Na album składa się czternaście kompozycji, co ciekawe, prawie każdy utwór został zaśpiewany przez innego wokalistę. Napisałam „prawie”, ponieważ w dwóch z nich usłyszymy Mylesa Kennedy’ego, wokalistę znanego z grupy Alter Bridge. Zresztą to właśnie z nim Slash wyjechał w trasę promującą swój debiutancki krążek. Jeśli przy panu Kennedym jesteśmy, zaśpiewał on w utworach „Back from Cali”, czyli singlu numer trzy (wydanym 12 lipca 2010 roku) oraz w „Starlight” – ten moment, gdy Myles wyśpiewuje tytuł utworu… Ach! Ciarki na plecach! Dodam od siebie, że choć „Starlight” nie uzyskał tego zaszczytnego miana singla, podoba mi się bardziej od wspomnianego „Back…”. Nie chcę przez to powiedzieć, że „Back…” jest utworem słabym, broń Boże! Zresztą zacznijmy od tego, że na tym albumie po prostu nie ma słabych utworów.
Pragnę zwrócić szczególną uwagę na singla numer cztery, czyli „Beautiful Dangerous” zaśpiewanego przez jedyną kobietę w tym gronie, czyli… Fergie. Tak. To wokalistka znana ze współpracy z grupą Black Eyed Peas. Nie ukrywam, że gdy tylko dowiedziałam się o angażu Fergie w projekt Slasha byłam bardzo zaskoczona, a moje obawy były niemałe… No bo… No przecież sami wiecie o co mi chodzi: Fergie i Slash?! Jak się okazało, moje obawy były zupełnie nie ma miejscu. Nie dość, że finał tej współpracy wyszedł rewelacyjnie, to jakby tego było mało, uważam, iż jest to jeden z najlepszych utworów na solowym albumie Slasha! Fergie ma kawał głosu, a do tego to rockowe zacięcie! Śpiewa jak prawdziwa rockowa wokalistka! No i ten teledysk… Gorąco polecam. Wokalistka wcieliła się w psychofankę naszego gitarzysty. Jest… gorąco i bardzo sexy!
Mamy na albumie również współpracę z nieodżałowanym Lemmym Kilmisterem, zmarłym w dwa tysiące piętnastym roku frontmanie heavymetalowej kapeli Motorhead. „Doctor Alibi”, w którym udziela się wokalista oraz wspomniane powyżej „Beautiful Dangerous” były utworami, które przy pierwszych odsłuchach albumu przypadły mi do gustu najbardziej.
„Nothing to Say” wyróżnia się ciężarem brzmienia. Ależ to potężnie brzmi! „Mięsista” gitara Slasha oraz wokal M. Shadowsa z metalcore’owej formacji Avenged Sevenfold. Tego trzeba posłuchać!
„Watch This” to instrumentalny utwór z gościnnym udziałem starego kumpla Slasha, czyli samego Duffa McKagana, z którym zasilał szeregi Guns N’ Roses oraz Dave’a Grohla, dawniej perkusisty równie legendarnej Nirvany, zaś obecnie gitarzysty i wokalisty Foo Fighters.
Tak, to utwór instrumentalny, ale nie znaczy to, że jest gorszy od pozostałych. Należy dodać, że w tym utworze Slash mógł pokazać dużo więcej (w końcu instrumental!) i… to naprawdę słychać. Gdybym stwierdziła, że jestem pod wrażeniem, to tak, jakbym nie powiedziała kompletnie niczego. Gitara Slasha w tym utworze sprawia, że jestem po prostu oczarowana. Ten utwór jest tak doskonały, że nie wyobrażam sobie, by grę muzyków „zakłócał” jakikolwiek wokal (!).
Ciekawą rzeczą jest fakt, że pierwszy singiel, czyli „Sahara”, nie pojawił się w fizycznej wersji albumu… Jest dostępny jedynie na iTunes w japońskiej oraz kanadyjskiej wersji płyty. Ukazał się jedynie na singlu w Japonii; miało to miejsce 11 listopada 2009 roku. Tekst do utworu napisał japoński artysta – Koshi Inaba. Utwór zdobył uznanie w Japonii – został nagrodzony przez tamtejszy przemysł muzyczny.
Otwierający album utwór „Ghost”, w którym głosu użyczył Ian Astbury z formacji The Cult, to istne rockowe cacko! No i sam wokal Iana… Warto wspomnieć, że wokalista został uwzględniony na liście 100 najlepszych wokalistów wszech czasów.
Znalazło się też miejsce dla takich uznanych twórców, jak Ozzy Osbourne („Crucify The Dead”) oraz „Chrisa Cornella („Promise”). Domyślam się, że dla wielu to, co zaraz przeczytają będzie niedorzeczne, z pewnością kontrowersyjne, ale… Nie przepadam za tymi panami zarówno pod względem wokalnym, jak i samą ich twórczością. Choć muszę przyznać, że utwory, które wykonują na spółkę ze Slashem brzmią naprawdę nieźle – no przecież zaznaczyłam wcześniej, że na tym albumie nie ma słabych utworów. Gdybym jednak miała wybrać, moim faworytem jest „Promise”.
Adam Levine… Ojej. To wokalista… Maroon 5. Podobnie jak w przypadku Fergie, zastanawiałam się, co on robi na tym albumie. I podobnie jak w przypadku Fergie, zaśpiewane przez niego „Gotten” bardzo przypadło mi do gustu, choć w przeciwieństwie do „Beautiful Dangerous”, utwór zaśpiewany przez Levine’a jest znacznie spokojniejszy. Mało tego, wyróżnia się spośród reszty utworów na płycie. Wyróżnia, ale zdecydowanie na plus!
„By The Sword” z udziałem Andrew Stockdale’a, australijskiego wokalisty, wylądował na singlu numer dwa. Rzecz wydarzyła się 16 marca 2010 roku. Uwielbiam ten utwór. Uwielbiam sposób śpiewania i wyrażania emocji przez Andrew.
Album wieńczy utwór „We’re Gonna Die”. Nie musiałam nawet sprawdzać, kto tym razem zaszczycił album Slasha swoją obecnością – to Iggy Pop. Nie sposób go pomylić z żadnym innym wokalistą. Co ciekawe, w przypadku wspomnianego powyżej Ozzy’ego Osbourne’a jest podobnie, jednak Ozzy do mnie nie trafia, w przeciwieństwie do Iggy’ego.
Debiutancki album Slasha jest zróżnicowany, choć w dalszym ciągu jest to szeroko pojęta muzyka rockowa. Mamy ciężkie numery typu „Nothing to Say” oraz „Watch This”, coś pośrodku, chociażby „Doctor Alibi” oraz „Beautiful Dangerous”, jak i wspomniana miła niespodzianka w postaci „Gotten” z gościnnym udziałem Adama Levine’a. A to przecież nie wszystko…
Siła tego albumu tkwi w tym, iż utwory są zróżnicowane, a sam album jest niezwykle równy. Oczywiście siłą napędową jest nasz główny bohater – Slash.
Tak więc jeszcze raz: na tym albumie po prostu NIE MA słabych utworów!
Lista utworów:
1. Ghost (Ian Astbury)
2. Crucify The Dead (Ozzy Osbourne)
3. Beautiful Dangerous (Fergie)
4. Back from Cali (Myles Kennedy)
5. Promise (Chris Cornell)
6. By The Sword (Andrew Stockdale)
7. Gotten (Adam Levine)
8. Doctor Alibi (Lemmy Kilmister)
9. Watch This (Dave Grohl And Duff McKagan)
10. I Hold On (Kid Rock)
11. Nothing to Say (M. Shadows)
12. Starlight (Myles Kennedy)
13. Saint Is A Sinner Too (Rocco Deluca)
14. We're All Gonna Die (Iggy Pop)
Ocena:
5/5
Komentarze
Prześlij komentarz