Turbo - "Epidemie" (1989)

 

     Wielkie zmiany zalewały nie tylko całą Polskę – okres upadku PRL-u powoli stawał się faktem.

 Końcówka lat 80. w zespole Turbo to okres kryzysu zarówno finansowego, jak i twórczego. 

Wojciech Hoffmann, gitarzysta i lider grupy, zdecydował się na zmiany personalne w składzie licząc na to, że powiew tzw. świeżej krwi tchnie w zespół nową energię. Efekt finalny? 

Na rynku ukazał się album, którego zespół… nie lubi, delikatnie mówiąc. A ja jestem nim zachwycona – to również jedno z najdelikatniejszych określeń. No dobrze, uważam, że „Epidemie” to jedna z najwybitniejszych płyt na rodzimym rynku metalowym.


   Jak wspomniałam, pod koniec lat 80. nastąpiła istotna zmiana w składzie: Bogusza Rutkiewicza, dotychczasowego basistę, zastąpił Andrzej Łysów, do tej pory grający na gitarze rytmicznej. 

Miejsce Andrzeja zastąpił młodziutki, bo zaledwie dziewiętnastoletni - Robert „Litza” Friedrich, w tamtym czasie gitarzysta dobrze zapowiadającego się zespołu Slavoy. 

Nastąpił rozbiór muzyczny – część członków grupy Slavoy „podebrał” Wilczy Pająk, z kolei „Litza”, jak już wspomniałam, trafił do Turbo – w tamtym okresie oba zespoły królowały na polskiej scenie metalowej. Tym samym pod koniec 1988 roku zawiązał się nowy skład zespołu.

Sesja nagraniowa trwała od marca – maja 1989 r., zaś sama premiera albumu odbyła się we wrześniu 1989 r. Na album złożyło się zaledwie dziewięć utworów, ostatni z nich, instrumentalny, o tajemniczo brzmiącym tytule „13.12.88” oznaczał… datę ślubu „Litzy” i Dobrochny. Należy dodać, że jest to jedyny utwór, który różni się od reszty nie tylko tym, że nie zawiera partii wokalnych – utwór, w przeciwieństwie do ośmiu pozostałych, cechuje się spokojem. Nie dziwi to – po takim czadzie, jaki zespół zafundował swoim słuchaczom, należało odpocząć. ;) I to dotyczy zarówno samych muzyków, jak i wspomnianych słuchaczy. ;)

Płyta została zdominowana przez pomysły „Litzy”, a trzeba dodać, że był to jego debiut, jeśli chodzi o pracę w studiu nagraniowym. Płyta od swoich poprzedników różniła się dosłownie WSZYSTKIM. To już nie były „Dorosłe dzieci”, które charakteryzowały się muzyką hard rockową,   nie był to również heavymetalowy „Smak ciszy”, czy legendarna dziś „Kawaleria szatana”, ani mój faworyt wśród płyt turbosów – „Ostatni Wojownik”. 

To już był techniczny thrash metal. Zupełnie nie przekonują mnie argumenty zespołu, który nie przepada za tym albumem. Argumenty typu: „tę płytę powinien nagrać Wilczy Pająk, a nie my. To nie jest „turbowa” płyta, to nie my”. Właśnie w tym tkwi siła zespołu – każdy album, w tamtym okresie, różnił się od innych, a żadnego z nich grupa tak surowo nie ocenia. I choć każdy był inny, o żadnym z nich nie mogę powiedzieć, że jest zły. A „Epidemie” to już istny majstersztyk!

Tak, na tym albumie zdecydowanie królują pomysły i patenty „Litzy”, nowego członka zespołu, jednak to również nie umniejsza całości. I to nie jest tylko moje zdanie. Poniżej przytoczę fragment wywiadu, który został przeprowadzony z Wojciechem Hoffmannem, a ukazał się już wiele lat po wydaniu wspomnianej płyty. Opinia dziennikarza na temat „Epidemii” nie może się chyba bardziej różnić od opinii gitarzysty:


„- Zagracie teraz „Kawalerię szatana”, kilka lat temu graliście na trasie cały wasz debiutancki album, a jakie płyty w całości zagracie w przyszłości?


- Bardzo bym chciał zagrać całego „Ostatniego Wojownika”. Niestety nie wszyscy w zespole są entuzjastami tego pomysłu (śmiech). Chciałbym też zagrać „Smak ciszy”, ale tak okazjonalnie, bez specjalnej rocznicowej trasy. Po prostu wyjść na scenę i zrobić ludziom niespodziankę grając drugi album od dechy do dechy. Na pewno nie zagramy nigdy „Epidemii”, „Dead End” czy „One Way”, bo to jest historia, która nie powinna się wydarzyć pod szyldem Turbo. (…)


- Niezbyt pochlebnie mówisz o „Dead End” i „Epidemiach”, a to według mnie jedne z najlepszych waszych płyt, a same „Epidemie” to zdecydowanie mój ulubiony wasz album.


- Poważnie?


- Tak, ale nie będę ukrywał, że pewnie w grę wchodzi też sentyment, bo to pierwsza płyta Turbo, jaką usłyszałem.


- Rozumiem… Ja „Epidemii” nie lubię. Nie mówię, że to zły album, w sumie nawet dobry, bardzo dobrze nagrany, ale to nie jest płyta Turbo. To Wilczy Pająk powinien nagrać taki materiał. Zrobiłem wtedy wielki błąd, bo sobie odpuściłem. Czułem, że ja już tyle w przeszłości zrobiłem,  że teraz niech młodzi się wykażą. Robert „Litza” Friedrich rzucał wtedy świetnymi pomysłami, młodość go rozsadzała, miał wtedy do powiedzenia bardzo dużo, ale powinienem był powiedzieć „stop, to nie jest muzyka Turbo”. (…)”.



To, że płyta brzmi tak, jakby została nagrana przez Wilczego Pająka, cóż, nie można z tym polemizować. Bliskie kontakty obydwu zespołów musiały, prędzej czy później, wywrzeć wpływ na muzykę. W biografii Turbo możemy przeczytać:


„Nie bez wpływu na rozwój Wilczego pozostawał też fakt bliskich kontaktów z Turbo, z którym w tym czasie zaczęli prowadzić coś w rodzaju koleżeńskiego współzawodnictwa. Kluczową w tej zażyłości była rzecz jasna postać Tomka Goehsa (w tamtym czasie był zarówno perkusistą Turbo jak i Wilczego Pająka). Dochodziło nawet do tego, że gdy Turbo sięgało po kolejne szczyty swoich możliwości na przełomie 1987 i w pierwszej połowie 1988 r, redaktorzy, w tym dziennikarze „Thrash’em All” nie ukrywali swojego niepokoju o losy Wilczego Pająka. Niemniej istotne były też relacje między Wojtkiem Hoffmannem a Piotrem Mańkowskim (gitarzystą Wilczego). Ten drugi opowiada:


„Na wspólnych trasach zawsze braliśmy razem pokój w hotelach i po koncertach potrafiliśmy godzinami grać na gitarach, uczyć się od siebie, inspirować.”


Mańkowski przyznaje również, że nowy, bardziej progresywny i techniczny styl Wilczego mocno wpłynął na lidera Turbo, co będzie miało swoje konsekwencje przy pracach nad ich kolejnym albumem:


„Było tak, że pewnego razu Wojtek zachorował na świnkę, czy coś podobnego, i nie mógł zagrać kilku koncertów. Więc go zastąpiłem. Nauczyłem się szybko materiału i nie było żadnego problemu. Z kolei niedługo po tym, ja nie mogłem zagrać w Wilczym i to właśnie Wojtek mnie zastąpił. Musiał się nauczyć naszego materiału, co sprawiło mu pewien problem, ponieważ nigdy wcześniej nie grał podobnych riffów. Pamiętam, że trafiło go takie granie, co mogło go zainspirować przy tworzeniu „Epidemii””.


„Litza” tylko potwierdza jego słowa:


„Byłem wtedy pod wielkim wrażeniem takich kapel jak Mekong Delta, Rush, pierwsza płyta Testamentu… Im bardziej „Dziadek” [Wojciech Hoffmann] był zaskoczony tym, co ja przynoszę na próby, tym bardziej mnie to nakręcało i robiłem coraz bardziej zakręcone rzeczy. Pamiętam też, że Wilczy Pająk był dla nas wielką inspiracją, bo grał bardzo techniczne, dziwne rzeczy. Ta płyta „Epidemie” też miała być taka”. 



„Salvator Mundi” rozpoczyna się pulsującym basem, za który, jak wspomniałam, tym razem odpowiada Andrzej Łysów. Brzmienie basu… W ogóle całego tego tego albumu jest niesamowite! 

Grzegorz Kupczyk, wokalista grupy, zresztą jak cała reszta, nie przepada za tym albumem, mimo tego znalazł w nim jakieś plusy, a mianowicie ów brzmienie:


„To jest dziwna płyta. Zbyt zakombinowana. Nie lubię jej, choć czasem słucham ze względu na brzmienie – bardzo fajnie na niej brzmią bębny… Mam tu świeży, wysoki głos, choć wtedy nie chciałem śpiewać w ten sposób – Wojtek tak sobie życzył. Nie jest to jednak muzyka „turbowa” (…).”


A skoro jesteśmy przy sposobie śpiewania Kupczyka – tutaj bez niespodzianki - jestem po prostu oczarowana. I tak samo jak w przypadku muzyki Turbo – Grzegorz na każdej płycie brzmi inaczej, co tylko dowodzi jego talentowi.


I dalej:


„Bardzo ciężko mi było, ale nie pod względem trudności z nagraniem. Chodziło bardziej o to, że wtedy Wojtek kazał mi śpiewać tak jak w Anthrax czy Flotsam and Jetsam. Czyli inaczej niż dotychczas. To jest płyta, której nie powinniśmy nagrać, ale taka była wtedy wola Wojtka i taką płytę nagraliśmy (…)”.


„Rozkosz i ból” – co tam się dzieje… W pewnym momencie pędząca na łeb na szyję muzyka zwalnia i to jest ten moment… To trzeba usłyszeć! Zwalnia, raczy nas cudownymi dźwiękami, by potem znów przyspieszyć… Niesamowity moment.


To, że muzycy przeszli na tej płycie samych siebie, to już wiemy. Skupmy się zatem na zawartości tekstowej tego kontrowersyjnego krążka.


Teksty traktują o brzydocie otaczającego nas świata. „Anty R.J. Ewa” jest sprzeciwem wobec zaistnieniu w Polsce reaktorów jądrowych.

„Szalony świat” – wylicza kłamstwo, prostytucję, narkomanię, brak poszanowania do drugiej osoby…


„Ignorancja, pomieszanie

Świat oszalał – to koniec!

Ratuj mnie, wyciągnij z tego piekła!


Ta kobieta – ślepy anioł

Trzyma wagę – módl się za nią

Podłość, smutek, niezdecydowanie


(…)


Świat morderczych anonimów

Skrytobójcze gesty mimów

Ratuj mnie – wyciągnij z tego piekła!

Małoletnie prostytutki 

Za dolara i łyk wódki

Odrzucają godność swego ciała


To twój świat


Setki kłamstw do moich uszu się wdzierają

Morza łez codziennie ludzie wylewają”.


„Pętla czasu” – traktuje o czasie, który przemija nieubłaganie. Cokolwiek zrobimy, nie zatrzymamy pędzącego na łeb na szyję czasu. Najbardziej przerażająca jest jego szybkość… 


„Gdy czas zarzuci ci pętlę na szyję

Poczujesz, że życie trwa chwilę

Nie zdążysz odwrócić się

Życie minie jak sen

Przeszłość oddali się

Jak sen


Dzień po dniu zbliża się twój koniec

Dzień po dniu spalasz się…”.


„Ocean łez” traktuje o pladze alkoholizmu, przywołuje na usta naszą narodową tradycję. Każda okazja jest dobra, by chwycić kieliszek, by później wychylić z niego przezroczystą ciecz…


„Pić, to zatracenie, nie mogę przestać, choćbym zgnił (…)

I tu mnie masz, to moja słaba strona.

Ja będę pił, dopóki nie skonam.

Tobie mówię: walcz!


Tradycja zwala mnie z nóg.

Rozmawiam o Polsce i stawiam butelkę na stół.

Omamy i wódki smak -

ty mów „nie”, gdy ja mówię „tak”.



„AIDS” – w tamtych latach był to bardzo nośny temat, zaczęto mówić głośno o tej niosącej śmierć chorobie. Gdy myślę o tym utworze, na myśl przychodzi mi inny, również o tym samym tytule, a jakby tego było mało, z tego samego roku. Metalowcy z Poznania nagrywali „AIDS” na swój nowy krążek, a w podobnym czasie, gdzieś na Śląsku, punkowcy z Depresji robili dokładnie to samo. 


Turbo przestrzega przed rozpustą i cielesnymi uciechami, które mogą doprowadzić do zachorowania na tę śmiercionośną chorobę, nazywając ją „słodkimi ustami śmierci”.


Z kolei punkowcy, jak oni to mają w zwyczaju, stawiają kawę na ławę, czyli prosto i na temat:


„Nowa choroba wciąż nieuleczalna, wciąż się rozprzestrzenia, ludzkie plony zgarnia. (…)

Czy to prostytutka, czy to pederasta, czy to zwykły człowiek – AIDS wszystkim zagraża!”.


Podobnym przykładem jest „Gniazdo smutku”, którego tekst kojarzy mi się z wydanym siedem lat później utworem „Miasto” – i tak jak w przypadku „AIDS”, za ten drugi utwór również odpowiadają punkowcy, choć tym razem z kapeli o nazwie Smar SW.


Obraz miasta w obydwu tych utworach jawi się jako siedlisko brzydoty. 


„Gniazdo smutku”:


„Wielkie miasto

Budzi się ze snu

Ulice tętnią życiem – czujesz?!

Zimno tu


Zgłodniałe stado czeka na twój błąd

Odrażająca masa, odrażający swąd

Parszywe gniazdo smutku

Chroniczny zapach nędzy

Ramiona niedostatku płodzą – geny agresji


Miasto!


Wielkie miasto – siedlisko zła

Wielkie społeczeństwo i małe jednostki

Jednostki żarłoczne, siejące strach

Chcesz być inny – będziesz zniszczony


Wielkie miasto

Kładzie się do snu

Zastygłe ulice 

Pokrywa kurz


Jutro gniazdo smutku

Jutro zapach nędzy…”.


Z kolei tekst utworu „Miasto” punków ze Smaru SW brzmi:


„W ciemnych betonowych dziurach

Ślepi ludzie płaczą za przestrzenią

Dzieci wieżowców pozbawione widnokręgów

Hałas, tłok, plastikowa paranoja…


Miasto: masa, , maszyna, mamona, mass media, menele, mury, martwota


Krzyk rozpaczy rozrywa umysł

Jedna wolność i jedna niewola

Ślepy tłum czekający na słońce

Pragnący jego ciepła na martwych twarzach”.


Jest podobieństwo? No jest. Tekst różni się, jednak sam sens został doskonale zachowany.


Sam tytuł albumu odnosi się do plagi zła na świecie, zła, o którym traktują teksty poszczególnych utworów zawartych na albumie.


Okres działalności z „Litzą” był pamiętny nie tylko pod względem muzycznym. Poza nagraniami i koncertami, również było ciekawie… ;)


„Po nagraniach, w dniach 10-12 maja 1989 r., Turbo wyjechało na kilka koncertów do CSRS. To był pierwszy wyjazd Litzy za granicę. „Ja się wtedy ze smyczy trochę zerwałem. Miałem wtedy żonę, pierwsze dziecko mi się wtedy urodziło, No i na trasie trzeba było opić małżeństwo, dziecko i to wszystko. Były śmieszne sytuacje. Pamiętam, że z Jacą, naszym technicznym, który pracował dla Metal Mind słuchaliśmy na full regulator Slayera już mocno podchmieleni. I jak tylko przekroczyliśmy magiczną granicę polsko-czechosłowacką, to w pierwszym lepszym sklepie kupowało się Beherovkę, Radagasty… to wszystko się mieszało. W aucie puściłem pawia na przednią szybę, więc ci co siedzieli przede mną też siłą rzeczy puścili pawia. Auto było całe zarzygane. Wyciągnęli mnie z samochodu, rozebrali do gaci i w jakiejś wiosce mnie przy studni umyli i takiego mokrego wrzucili na pakę i pojechaliśmy dalej”.


Doskonale tę sytuację pamięta Grzegorz: „No tak, nażarł się tych wisienek w spirytusie. Byłeś najedzony i nachlany jednocześnie. Super sprawa! Wtedy było potwornie gorąco. Boże… W samochodzie było jeszcze gorzej niż na dworze, w dodatku kiwał się na boki. Zrobiło mu się niedobrze. Poszedł się wyrzygać, ale coś średnio pomogło. Wsiadł z powrotem – a usiadł za mną! - no i puścił takiego pawia, że nade mną wszystko przeleciało, obrzygał całą stacyjkę, Dziubińskiego po plecach i przednią szybę! Dziuba miał całe plecy zarzygane. Trzeba było się zatrzymać na stacji benzynowej, umyć Litzę, cały sprzęt. Chłopaki z obsługi technicznej myli samochód, bo nie dałoby się nim dalej jechać. Dopiero po kilku godzinach mogliśmy jechać”. 



Muzycy nagrali również angielską wersję płyty, która w przypadku mojego wydania została dołączona do wersji polskiej, jednak pierwotnie były to dwa osobne krążki. 



   „Epidemie” jest traktowany po macoszemu przez samych twórców, co jeszcze raz podkreślę – bardzo niesłusznie. Przynajmniej takie jest moje zdanie. Ilekroć słucham tej muzycznej uczty, czyli tych fenomenalnych zmian tempa, „połamanych” dźwięków, wybornych solówek… Ten album pozostawia mnie w stanie niemałego szoku dosłownie za każdym razem, gdy go odsłuchuję. A jak wspomniałam na samym początku, uważam, że jest to jedna z najwybitniejszych płyt w polskim metalu, więc słucham go  naprawdę często. To JEST Turbo, wbrew temu, co twierdzą sami twórcy. Turbo, ale w kolejnej już odsłonie. Innej, niepowtarzalnej. A przede wszystkim takiej, która już się nie powtórzy, czego bardzo żałuję.

Lista utworów:


1. Salvator Mundi

2. AIDS

3. Ocean łez

4. Pętla czasu

5. Szalony świat

6. Anty J.R. Ewa

7. Rozkosz i  ból

8. Gniazdo smutku

9. 13.12.88

10. Salvator Mundi

11. AIDS

12. Ocean of Tears

13. Loop of Time

14. Crazy World

15. Anty J.R. Eve

16. Pleasure and Pain

17. Den of Sorrow

Skład:

- Grzegorz Kupczyk - wokal

- Wojciech Hoffmann - gitara

- Andrzej Łysów - gitara basowa

- Robert Friedrich - gitara

- Tomasz Goehs - perkusja

Ocena:

5/5 to za mało!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Defekt Muzgó - "Wszyscy jedziemy..." (1991)

Megadeth - "So Far, So Good... So What!" (1988)

Adele - "30" (2021)