The Velvet Underground - "The Velvet Undrground & Nico" (1967)

 

The Velvet Underground funkcjonują w mojej świadomości tuż obok zespołu The Doors, a to nie przypadek! Otóż obie grupy wydały swój debiut muzyczny w 1967 roku, obie pochodziły ze Stanów Zjednoczonych, obie miały powiązania z Andym Warholem, a ponadto Jima Morrisona, wokalistę The Doors, przez jakiś czas łączyła romantyczna relacja z Nico, wokalistką, która wspomogła swoim wokalem pierwszy krążek chłopaków z The Velvet Underground. Mało tego, już po śmierci Morrisona (1971 rok), nagrała własną wersję utworu The Doors, „The End”. Jeśli mnie pamięć nie myli, to właśnie dzięki filmowi, który opowiadał o życiu Jima Morrisona (mowa o filmie z 1991 roku, zatytułowanym po prostu „The Doors” – w Morrisona wcielił się popularny aktor Val Kilmer), poznałam zespół The Velvet Underground (!). To właśnie dzięki Nico, którą przez jakiś czas mogliśmy oglądać na ekranie, a która przykuła moją uwagę, dotarłam do jednego z najbardziej wpływowych zespołów w historii rocka. Tak. Moja dzisiejsza recenzja dotyczyć będzie słynnego „banana”, czyli debiutanckiego albumu The Velvet Underground.

Grupa powstała w 1964 roku, a jej pierwotna nazwa brzmiała The Primitives (zdecydowano o zmianie na wieść, że zespół o takiej nazwie już istnieje). Mamy 1967 rok, czyli okres rozkwitu kultury hippie, czyli śpiewamy o pokoju, sprzeciwiamy się wojnie w Wietnamie, chodzimy odziani w luźny ubiór, który przedstawia wszystkie kolory tęczy, obwieszamy się pacyfkami… A teraz wyobraźcie sobie, moi mili, że dokładnie w tym czasie debiutują chłopaki z The Velvet Underground, którzy, wraz z Nico, wydają album „The Velvet Underground & Nico” i wyśpiewują teksty o zażywaniu narkotyków, o śmierci, o seksie, a jakby tego było mało, seksie w każdej odsłonie (prostytutki też są), krótko: ich teksty przesiąknięte są mrokiem i dekadentyzmem. Tak. Właśnie w okresie rozkwitu flower power nasi dzisiejsi bohaterowie postanowili nagrać płytę, w trakcie której, gdy wsłuchamy się w teksty, mamy ochotę się po prostu pochlastać. A jakby tego było mało, muzycy – tak samo jak ich muzyka – wyglądali nietypowo; prezentowali się w garniturach i czarnych okularach.

Na album składa się jedenaście utworów, z czego trzy wyśpiewuje Nico: „Femme Fatale” (strona B singla „Sunday Morning”), „All Tomorrow’s Parties” (pierwszy singiel z płyty) oraz „I’ll Be Your Mirror” (strona B singla „All Tomorrow…”). Co ciekawe, Nico to tak naprawdę Niemka o imieniu Christa Päffgen (zmarła w 1988 roku), która najpierw zajęła się modelingiem oraz aktorstwem, a dzięki namowom Andy’ego Warhola, użyczyła swego głosu na debiucie The Velvet Underground.

Wspomniany już dwa razy w tekście Andy Warhol był artystą, pionierem pop-artu; prądu artystycznego w sztuce, powstałej po II wojnie światowej. Terminu używano do obrazów, które ilustrowały powojenny konsumpcjonizm i czerpały z dóbr materializmu.

Warhol był mentorem, przewodnikiem grupy; był pomysłodawcą wizerunku oraz stylu grupy, zaś słynny banan, którego możemy podziwiać na okładce, był jego autorstwa. Warto dodać, że na okładce nie widać nawet nazwy zespołu i tytułu płyty; widnieje na niej tylko imię i nazwisko twórcy słynnego w świecie muzyki banana.

Wracając do Nico – jej niemiecki akcent jest wyraźnie słyszalny na płycie, jednak nie sprawił, że utwory z jej udziałem straciły na atrakcyjności, mało tego, tylko na niej zyskały!

Uwielbiam każdy z nich, nie jestem w stanie wybrać faworyta – głęboki głos Nico, a do tego ten charakterystyczny akcent! Ale klimat! Tego nie da się opisać, po prostu posłuchajcie! 😊

Wspomniane „Sunday Morning” otwiera płytę i dzięki temu może być mylące, bo… nie ma ono nic wspólnego z pozostałymi utworami na albumie. To uroczy numer, a pozostałe utwory (może poza „Run, Run, Run”) z urokiem (tym szeroko rozumianym) nie mają nic wspólnego. „Sunday Morning” jest tak „słodko” wyśpiewane przez Lou Reeda, tak „niewinnie”, że nic nie zapowiada tego, co ma nastąpić później.


 

Moim faworytem na płycie jest „Heroin” i to, co się wyprawia w tym numerze, przechodzi ludzkie pojęcie (!). Krótko: tekst plus muzyka. Tekst traktujący o człowieku, narkomanie, który jest w trakcie „odlotu”. Pozwólcie, że w tym miejscu przytoczę Wam pierwsze wersy pierwszej zwrotki, a wszystko stanie się jasne:

Nie wiem, dokąd zmierzam

Ale będę próbował do raju, jeśli zdołam

Bo to sprawia, że czuję się człowiekiem

Kiedy wbijam igłę w żyłę

Powiem wam, że rzeczy już nie są takie same

Kiedy pędzę moją trasą

Czuję się jak syn Jezusa.

(…)

Heroino, zostań moją śmiercią

Heroina, moja żona, moje życie

Ponieważ droga w mojej żyle

Wiedzie w środek mojej głowy

Jest mi wtedy lepiej, jestem martwy

Bo kiedy heroina zaczyna płynąć

Naprawdę mam gdzieś

Wszystkich żuli w tym mieście

Wszystkich polityków i ich bełkotu

Wszystkich poniżających innych

I wszystkie ciała leżące na stosach”.



Temu szokującemu tekstowi towarzyszy równie szokująca (jak na tamte czasy) muzyka; istny chaos! Gdyby podłożyć ścieżkę dźwiękową pod narkotykowy odlot, muzyka do utworu „Heroin” znalazłaby się w ścisłej czołówce! Ten klimat, ta doskonałość, mimo pozornego chaosu… to wszystko jest tak idealnie przemyślane! I to kolejny dowód na prawdziwość mojej tezy, że muzyka jest narkotykiem. Chcecie poczuć heroinowy odlot? Włączcie sobie ten utwór – zaręczam, że odetniecie się od rzeczywistości. To muzyczne apogeum, które następuje w pewnym momencie, właśnie tak musi się czuć człowiek, który jest w trakcie przeżywania tzw. odlotu, które serwują mu substancje psychoaktywne. A przynajmniej tak mi się ten fragment kojarzy. Ja nie potrzebuję narkotyków. Potrzebuję tego kawałka. To jeden z najgenialniejszych utworów, jakie kiedykolwiek słyszałam. A słyszałam już wiele, możecie mi wierzyć. Dodam tylko, że ten heroinowy odlot trwa siedem minut i dziesięć sekund (!).

A jeśli „Heroin” jest chaosem i kakofonią dźwięków, to nie mam pojęcia, jak nazwać dwa ostatnie utwory, czyli „The Black Angel’s Death Song” oraz „European Son”. Niczego na ich temat nie napiszę. Włączcie je sobie. To nie rok 1967, więc będziecie zachwyceni. A właśnie, czy wspomniałam, że debiutancki album The Velvet Underground wyprzedził swoje czasy? Jeśli nie, to właśnie to robię. Zresztą wrócę do tego w zakończeniu.



  Na tle powyższych utworów, „Run Run Run” jawi się jako prosty, rock’n’rollowy kawałek, ale tylko do pewnego momentu! Właśnie od tego utworu, w pewnym momencie, rozpoczyna się ta szalona jazda z instrumentami w roli głównej. Właściwie to „Run, Run…”, „Sunday Morning” oraz „I’m Waiting For The Man” sprawiają wrażenie najbardziej przystępnych utworów na tym albumie. Reszta to mrok, nawet te z udziałem Nico, ponieważ ma ona coś niepokojącego i ekscytującego zarazem w swoim głosie, dekadentyzm, chaos…

Muzycznie najbliżej temu albumowi do awangardy rockowej. I na tym poprzestańmy, bo… na tym polu dzieje się tak wiele, że nie sposób tego opisać.

A teraz największa ciekawostka dotycząca tego albumu; na wstępie wspomniałam, że debiut pupili Warhola był rodzynkiem na scenie muzycznej lat 60. XX wieku. Wszystko poszło nie tak: od zawartości albumu, który nie przypadł do gustu ówczesnym słuchaczom tak bardzo, że nie dość, iż sprzedaż była znikoma, to w dodatku osoby z branży muzycznej także nie dały szansy temu albumowi: prasa pominęła jego premierę milczeniem, ze sklepów wycofywano niepozornego banana, który jednak skrywał teksty obrzydliwej treści (ćpanie, seks w każdej postaci, sadomasochizm, prostytucja…). A jakby tego było, Verve Recors, która zajęła się wydaniem płyty, także się nie popisała – zabrakło egzemplarzy płyt podczas trasy promującej i tak już nieprzystępnego dla słuchacza krążka.

Musiało upłynąć wiele lat, by doceniono album z bananem na okładce. Zespół rozpadł się kilka lat później (by powrócić na chwilę w latach 90. XX wieku), choć słowo „docenić”, to mało powiedziane. Tak bardzo, jak za „życia” tej formacji nie znoszono, tak po wielu latach zaczęto się nią zachwycać.

„The Velvet Underground & Nico” doceniono tak bardzo, że znalazł się od na trzynastym (!) miejscu pięciuset albumów wszech czasów według dwutygodnika Rolling Stone (notowanie z 2003 roku), a co warte przytoczenia, właśnie ten „Rolling Stone” w latach 60. XX wieku pominął milczeniem ukazanie się tej płyty. Mało? Al Spicer, który w leksykonie "The Rough Guide To Rock" napisał: "The Velvet Underground są niezwykle unikalnym przykładem w historii rocka. Żaden inny zespół nie cieszył się tak małą popularnością w czasie swojego istnienia, żaden inny nie miał też tak kolosalnego wpływu na generacje, które przyszły po nim. I co więcej - Lou Red nigdy nie miał nawet zamiaru być gwiazdą rock'n'rolla".

Natomiast poniższy fragment pochodzi z recenzji z końcówki lat 90. XX wieku i choć słowa w niej zawarte są odważne, ale zaręczam, że to tylko dlatego, iż człowiek kieruje się skojarzeniami, w tym momencie nazwami „wielkich” zespołów, więc w pierwszym odruchu możecie pomyśleć: „o czym ten facet gada?! To już chyba lekka przesada!” Uwierzcie mi, żadnej przesady w słowach tego recenzenta nie ma. Zaufajcie muzyce, nie popularnym i – co nie ulega wątpliwości – „wielkim” nazwom. Gdy wsłuchacie się w debiut nowojorczyków, z pewnością zgodzicie się z poniższym stwierdzeniem:

„Co więcej - jeżeli znaczenie płyty mierzyć ilością jej naśladowców, longplay ten da się porównać jedynie do dzieł grup The Beatles i The Rolling Stones, natomiast okazuje się znacznie ważniejszy niż płyty choćby Pink Floyd czy Led Zeppelin”.

Zatem dajcie się porwać tym przesterowanym gitarom, temu garażowemu brzmieniu, chaosowi, w którym jednak wszystko perfekcyjnie układa się w całość, dekadenckiemu klimatowi, pozwólcie „Heroin” popłynąć w Waszych żyłach, pozwólcie by ten album zabrał Was do swojego świata, dajcie się porwać dźwiękowej kakofonii, i wsłuchajcie się w obrazoburcze teksty. Teksty, które nie miały na celu obrażać, nie miały na celu wywoływać sensacji. Jak sam Lou Reed, lider formacji tłumaczył: „nie chodziło o epatowanie przemocą czy szokowaniem. Teksty i muzyka podejmowały tematy, o których ludzie mówili w domowym zaciszu, tematy te stawały się codziennością w ich życiu. Nie chodziło więc o wywołanie skandalu, a o podjęcie się tematu trudnych spraw otaczającej codzienności.”

„Velvet Underground & Nico” bez wątpienia należy do mojej ścisłej czołówki w zestawieniu dotyczącym ulubionych albumów muzycznych.

Lista utworów:

1. Sunday Morning

2. I'm Waiting For The Man

3. Femme Fatale

4. Venus In Furs

5. Run Run Run

6. All Tomorrow's Parties

7. Heroin

8. There She Goes Again

9. I'll Be Your Mirror

10. The Black Angel's Death Song

11. European Son

Skład:

- Lou Reed - wokal, gitara

- John Cale - altówka, pianino, czelesta w "Sunday Morning", gitara basowa, wokal

- Sterling Morrison - gitara, gitara basowa, wokal

- Maureen Tucker - perkusja

- Nico - chanson, wokal.

Ocena: 

5/5


 

 

 

 

 

 

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Defekt Muzgó - "Wszyscy jedziemy..." (1991)

Megadeth - "So Far, So Good... So What!" (1988)

Adele - "30" (2021)